Noc rozdziobana mokrym śniegiem na miliardy okruchów - skrzących,
zimnych i topniejących. Jak rtęć zbierały się potem okruchy, łącząc w kałuże,
rozlewiska, mroczne lustra zimno łypiące na świat. Wszedłem pomiędzy i
wdychałem wilgoć skostniałą patrząc, jak dęby wyrzynają się z mroku, słuchając
kraczących, nagich drzew, skacząc po kocich łbach ostrożnie, jakbym chodził po
spękanej krze. Jakiś pies przeklinał swój los nieszczęsny, który kazał mu wyjść
w pluchę, zamiast cieszyć się flanelowym kojcem i snami o kościach większych i
obrośniętych żółtym tłuszczem. Latarnie zachłyśnięte, na wpół utopione w mgle
przedświtu wysilały się, by trawnikom nadać choć cień koloru. Miasto zdławione,
milczące, rozstrzelane ciszą. Gdzieniegdzie okno pulsujące życiem mrugało
prostokątem żółtego rozedrgania, kryjącego poranną, niepewną codzienność.
Gdzieś daleko domniemane życie, ruch przyszły, pokraczny, mdły dopiero ma
nadejść, albo i nie, bo nawet przez sen knuje myśli strzykające jadem bezruchu
w odrętwiałe kręgosłupy. Chodniki sfalowane, skrępowane, nieżyczliwie ukrywają
się pomiędzy żywopłotami, dziko rosnący topinambur samobójczo liże śnieg. A przecież
dzień nadejdzie, bo gdzie miałby się schować? Nadejdzie. Ale teraz czeka, aż
przestanę mu stać na drodze.
Tyle pięknych zaskakujących słów. Dzień musi poczekać gdy noc ma głos, i noc poczeka gdy dzień będzie miał swój czas...
OdpowiedzUsuńto tylko chwil spaceru przed świtem
UsuńRewelacja! I jeszcze ta puenta dla lepszego smaczku. :) :) Super miniatura.
OdpowiedzUsuńsmacznego. widzę, że gustujesz w obrazkach.
Usuń