czwartek, 5 listopada 2020

Ogień i lód.

 

Cień palmowego liścia malował na pośladkach, na łuku kręgosłupa, na łopatkach wstęgi, jakie natura maluje na sierści młodych zebr. Pani leżała kusząc brzeg basenu, żeby wyciągnął po nię swoją chłodną, ale jednak namiętność. Gdybym to ja był basenem rozgorzałbym gejzerem gorących źródeł, wytrąciłbym z siebie każdy minerał, nawet ten, jakiego w organizmie nie podejrzewam.


Ona leżała daremnie wtulając piersi w kosmaty ręcznik i poprzez materiał usiłowała odcisnąć w glazurze nabrzeża ślad pestek wieńczących jej nagie piersi. Wzdycham. Satyr nie marnowałby czasu, tylko postukując kopytkami realizowałby już spełnienie, pośród ochów i achów, pochrząkiwań lubieżnych, południa przemijającego wraz z urodą skóry napiętej, ogrzanej jęzorem podzwrotnikowej rozpusty.

 

Gdybym po deskach maszerował, mógłbym mieć nadzieję, że nie będę zaskoczeniem w prężącej się bezwstydnie erekcji, ale kafle mlaskały cicho liżąc dno stóp wysuszonych, wypitych z ostatnich drobin wilgoci. Nadciągałem ciszej, niż tsunami - wciąż odległe, ale już wiszące strachem nad lądem. Pani grzała wytrwale marmur, znać, nie wiedziała, że kamień nigdy ciepłym nie będzie…

 

Dotarłem i serwetą krochmaloną zamaskowałem potencję. Pani nie podniosła wzroku. W taki upał… Zrozumiałem. Między schnącymi niespiesznie pośladkami jakaś spłoszona kropelka usiłowała wcisnąć się w gorejącą intymność. Powstrzymałem emocje gryząc wargi niemal do krwi. Pani mogła pozwolić sobie na więcej, więc zakwiliła, karcąc jednocześnie moje wyuzdanie. Tak chciałbym być mustangiem, a byłem wałachem w stajni, jednym, pośród wielu zastraszonych nieodległą profesjonalną maszynką do mielenia…

 

- Trzy kostki lodu przynieś mi młodzieńcze. Niech leżą na kolejnych sześciu, albo nawet dwunastu, bo upał straszny…

 

Nie chciałem dumać nad hipotezą, nad ścieżką wytopionej jej ciepłem wody, ale czułem zazdrość i nienawiść. Czułem sól płynącego potu, gdy kwaśny, grejpfrutowy aromat połaskotał moją niesforność. Byłem gotów obiecać lodowiec, górę większą od tej, która rozorała trzewia Titanica, byle tylko skinęła głową, ale ona… wachlowała się już dłonią, sugerując, że czeka nieznośnie długo i krnąbrny jestem nad miarę. Bałem się westchnąć, bo przecież urodziłbym erupcję wulkanu, który kipiał we mnie i spaliłbym na popiół skórę pieszczoną cieniem palmowego liścia… Odszedłem. W niesmaku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz