Obserwuję gołębie. Stłoczone na spadzistym dachu, zasiedlające
skrupulatnie wciąż kolejne i kolejne dachówki. Szaro-czarny kleks na spłowiałej
pomarańczy. Jak gówna na przydomowym trawniku. Tłoczą się, chociaż nie
zamierzają się dzielić własnym ciepłem. Wygląda to raczej na pakt o nieagresji,
poparty szczyptą nieufności. Wielką szczyptą. O wzajemności nie ma mowy. Tylko
rozsądek zbiorowy każe żyć. Każe trwać w masie, bo tam, pośród ławicy, łatwiej
przetrwać atak sokoła. Za to trudniej do syta najeść się okruchami ludzkiej
łaskawości, albo bezmyślności. Coś za coś. Przyroda nie znosi kompromisów, ale
jest na nie skazana. Dach, zimny jak nogi porzuconej kochanki, nie sprzyja
stagnacji. Resztki świetności gładkiej niby lustrzana tafla zmusza ptaki do
ostrożności, z jaką dziecko stąpa po lodzie, kiedy pierwszy raz założy łyżwy.
Łyżwy… Czy ktoś jeszcze pamięta zimy, kiedy w tych niezwykle
niewygodnych butach chodziło się na miejską fosę, żeby zwiedzać miasto z
poziomu wody?
Nie lubię gołębi nie umiem porządnie uzasadnić ale nie lubię. Czasem mi ich żal bo karmione chlebem i resztkami ze stołu chorują.
OdpowiedzUsuńtak. wolą kasze wszelkiego rodzaju. ale zeżrą wszystko, co człowiek im rzuci, bo inaczej już chyba nie potrafią
Usuń