Mrok trzymał jeszcze Miasto za gardło i tylko anteny na
dachach wieżowców usiłowały wynurzyć się z bezmiaru, kiedy wyszedłem. Na
spacer, choć nie posiadam rozmerdanego alibi. Asfalt nawilżony był na tyle, że
świecił, pośród drzew otrząsających się niechętnie z nocnych marzeń coś drobnego
ćwiczyło miłosną serenadę. Szyszki, skulone od nocnego chłodu kuliły się pośród
igieł sosnowych. Wiatr niósł zapach butwiejących liści i uwodził mnie, kiedy
stawiałem spłoszone kroki na kocich łbach, które straciły nadzieję na
jakikolwiek remont już dawno i bez złudzeń szczerzą się licznymi szczerbami.
Wstęga drogi wytyczona koralikami świateł latarni wyznaczała jakąś ideę.
Posłuszna jej, w bladej czapeczce, szła senna pani ciągnięta przez futrzastego
malucha, ruchliwym ogonkiem sprzątającego jej sprzed nóg muchy. Gdzieś z daleka mruczało Miasto szumem samochodów i turkotem tramwajów. Mijały mnie dźwięki, lecz nie porwały. Ot - ulotna niedogodność.
Lubię kocie łby. Autem też chętnie po nich jeżdżę. Mruczą do mnie.
OdpowiedzUsuńDla takich obrazków warto rano wstać z łóżka i wyjść na spacer, kiedy dzień uwalnia się z okowów nocy.
ranny z Ciebie ptaszek... często wstajesz przed świtem?
UsuńRozmerdane alibi - zapamiętam :-)
OdpowiedzUsuńjotka
miło. pamiętaj, ile wlezie!
Usuń