Jest bezsilna. Widzę, jak spazmatycznie wpycha wypielęgnowane dostatkiem
dłonie pomiędzy guziki koszuli i pisze na mnie mantrę – chcę, pożądam, pragnę,
gotowa… jestem… na więcej…
Wiem. Jest gotowa. Nie na darmo uwodziłem ją przez całe wieki. Dałem
jej poczuć wyłączność, wyjątkowość, namiętność. Wystarczy! Roztopiła się w
moich słowach, kiedy kolejny degustowałem ją czubkiem języka, kiedy pisałem jej
wyznania na pośladkach i wściekałem się, gdy przyszła o minutę zbyt późno, by
zaspokoić mojej pragnienia. Wtedy… była jeszcze księżniczką. Wierzyła w to
bezgranicznie. Albo pragnęła wierzyć, a wiechcie świeżo ściętych kwiatów
utwierdzały ją w przeświadczeniu, że właśnie jej los na loterii objawił się
główną wygraną – mną…
Jej paznokcie, kupione przedwczoraj tuż za rogiem w taniej drogerii,
gdzie promocje bywają sprawniejsze od palców kasjerek inkasujących należność
jeszcze szybciej, niż bankomat wypłaca oszczędności, drapią mnie gdzieś powyżej
mostka. Gdyby umiały znaleźć drogę do anatomicznej śmierci, do serca
przetaczającego moją bezwzględność skrywaną dotąd wytrwale… Bałem się, że stać
ją na paroksyzm, drący mi twarz na fragmenty, gotowe rozpaść się pod
prysznicem, ale ona pogrążyła się we łzach. Jakie to przewidywalne – każda żeńska
wściekłość zaczyna się płaczem.
Jak łatwo jest płakać… Zwykle wystarcza, by zmiękczyć skałę, jednak ja
jestem niezatapialny. Tymi łzami posoliłbym kartofle, gdybym musiał je
osobiście gotować, ale przecież ona właśnie dla mnie gotowała je od kwadransa.
I posoliła wiedząc, że nie znoszę ziemniaków bez soli. Czyli płacze nadaremnie
i powinienem ją skarcić za rozrzutność. Wzruszam ramionami. Dziś chcę dać jej
poczuć pańską łaskę. Niech odchudza się dla mnie. Wszak ludzkie ciało, w
przeważającej części, to woda, więc wydalenie jej w dowolnej konfiguracji powinno
zmienić jej sylwetkę na podobieństwo stojaka na parasole.
Czy ja mógłbym kochać stojak na parasole? No… Nie! Teraz, to już chyba
przesadziła. Otwartą dłonią uderzam w twarz wilgotną od łez. Bez zawziętości. Z
premedytacją, i wyrachowaniem. Żeby krew zabarwiła smętnie-białe policzki. Raz,
potem siódmy. W końcu pęka jej warga. Trzeba było się nie ruszać, kiedy
malowałem rumieńce!
Wreszcie krew uderzyła jej do głowy i ciepła twarz zaczęła pachnieć
mężczyzną. Mną! Tym, który o poranku eksplorował jej gardło własnym pragnieniem
wzwiedzionym poza pojmowanie. Zburzyłem jej fryzurę w konwulsjach zmuszając powolną
głowę uległości, gdy lędźwiami napierałem na usta. Jej płacz był czystszy od
makijażu, ale i tak wyglądała żałośniej, niż głodny jamnik.
A teraz… żebrze o moją uwagę, kiedy ciało uwolniłem już od nadmiaru.
Niech żebrze. Jutro też jest dzień. Myśli dojrzewają szybciej od zbóż. Papież
rządzi tumanem. Miliardem ludzi, którym pretorianie nie pozwolą zbliżyć się
bardziej, niż na zasięg halabardy. Ja? Mam JĄ. Na własność. Na odległość, którą
mierzyć trzeba w ujemnej skali, bo wchodzę w nią po samą gardę… Rozchyla się
chętniej, niż stokrotka pieszczona słońcem. Niż jarzmo, smarowane z pietyzmem, zanim
wał się weń zagłębi dożywotnio. Spróbowałaby odmówić…
Czuję, że zaraz wychlipie jakieś załkane „proszę”, jednak nie zamierzam
na to pozwolić. Odpycham. Patrzę na upadek kruchości. Wietrzę podstęp – nie
może być tak słaba – walczy o litość? Na tym chce zbudować przyszłość? Ironią
burzę powstające mury. Jawnie szydzę i śmieję się scenicznie. Płacze.
Sponiewierana, uległa, wyblakła, jak dywan w domu dziadków. Chciałbym pozwolić
sobie na pogardę, ale to wymaga energii, jakiej nie chcę marnotrawić. Niech
klęczy. Niech płacze. Odwracam się wychodząc bez słowa.
Ciekawe, ile jej zajmie zrozumienie, że mogłem ją zabić. A ledwie
zignorowałem. Zapewne jestem zbyt pobłażliwy. Zastanowię się wieczorem, przy szklaneczce
czegoś wytrawnego. Może któryś z bywalców klubu mnie oświeci? Podeprze
mniemanie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz