piątek, 6 listopada 2020

Zanim odjedzie.

    Stacja była maleńka. Prawie zapomniana, bo osadzona na torach w opłotkach miasta, ledwie trzymała się wątłej teraźniejszości. Kiedyś… Oooo… Kiedyś to bardzo pojemne słowo. Kiedyś, ta stacja wyznaczała wieś osiadłą nieopodal miasta, gdzie pociągi zatrzymywały się, żeby zabrać dla mieszczuchów zapas jaj, mięsa z nocnego uboju, mąki i warzyw. Miasto, do życia potrzebowało dostaw ze wsi. Dziś? Wieś od dawna jest miejską dzielnicą, ale tą, o której wspomina się marszcząc nos, bo wciąż śmierdzi obornikiem. A dostawy z Gwatemali, czy innych Hondurasów wyparły poczciwe antonówki, czy smalec ze skwarkami. 

    Od kiedy pamięta mieszkała na stacji. Nad nią. Małe, służbowe mieszkanie, skąd rządził tata-zawiadowca. Był królem torów i stacji. Królem, posiadającym władzę nad pociągami i ludźmi. A ona byłe jego księżniczką. Od zawsze zbiegała po drewnianych, mocno wysłużonych, skrzypiących schodach z czerwonego modrzewia i patrzyła zachłannie na ludzi. Tych, którzy wyjeżdżali do rodziny, albo tych, którzy wracali. Czasem przypałętał się jakiś wagabunda, któremu zwiedzać się zachciało, albo zakochani, liczący na odrobinę intymności, gdy tylko uciekną od zgiełku stacji. Rozpoznawała ich wszystkich. Czasami nawet wymyślała im tak wiarygodne przeszłości i nadzieje, że gryząc palce modliła się, aby się spełniły. 
    
    Ba! Kiedy tata kupił jej nową sukienkę, zakładała ją i wybiegała do poczekalni, żeby się pochwalić. Kłaniała się starszym i szczebiotała z dzieciątkami. I tak tydzień, aż się im wszystkim nie opatrzyła nowa sukienka. Czasem pomagała ojcu i odbierała telefony od dróżników, albo zapowiadała pociąg! To lubiła najbardziej. Ludzie i tak wiedzieli, że nadjedzie, ale ona wierciła się, mało z butów nie wypadła, kiedy wolno jej było przez megafon powiedzieć: 

    - Uwaga, uwaga! Pociąg osobowy relacji Trzebnica-Wrocław zatrzyma się przy peronie drugim. Proszę zachować ostrożność… 

    Nikt na świecie nie był tak szczęśliwy, jak ona wtedy. A kiedy już skończyła mówić do mikrofonu… biegła do okna, albo pod semafory. I patrzyła dumnie na wszystko i wszystkich, jakby tylko dzięki niej pociąg przyjechał na stację. Ona WIEDZIAŁA, że przyjechał tylko i wyłącznie na jej życzenie! Szczęśliwie nie życzyła sobie, żeby na stacji zatrzymywały się dalekobieżne ekspresy. Nie lubiła ich. Były zadufane i wściekłe, że muszą zwalniać na rogatkach, na przejazdach, na peronie. Okropne towarzystwo. Taka zdegenerowana szlachta. Gdyby od niej zależało – zlikwidowałaby całe to napuszone towarzystwo. Umiała żyć bez Warszawy, Sanoka, czy Świnoujścia. Ledwie dawała wiarę, że tam TEŻ żyją ludzie. 

    Maszyniści machali do niej z upaćkanych kurzem kabin, a ona śmiała się spomiędzy słomianych warkoczyków i klaskała w rączki, gdy ze stacji ruszał moloch ciężki, jak wieloryb, a może jak całe stado wielorybów. Nie wiedziała, a tata zawsze się śmiał, kiedy pytała go o takie rzeczy. Przytulał, całował i śmiał się tak, że nawet, kiedy było jej potwornie smutno, musiała się zaśmiać. Tata znał sztuczki, jakie znają tylko tatusiowie. Potrafił połaskotać ją wąsem gdzieś w okolicy ucha, albo palcami wyszukać pod pachą sekretne miejsce, gdzie mieszkał śmiech. I budził go, aż popłakali się i spocili. A potem pili herbatę ze szklanek, żeby widzieć jej kolor – bursztynowy, ciepły, słodki. 

    Herbata była z nią zawsze. Jak stacja i pociągi. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie rezygnują z patrzenia na gorący napój i pakują go w gliniane, udające porcelanę kubki. Połowa radości znikała, gdy w takim kubku z dinozaurem, lub byle jaką, nieszczerą dedykacją przyszło pić parujący, cierpki napar. Szklanka parzyła opuszki palców, para szkliła wzrok, ale nie zrezygnowałaby za nic na świecie ze szklanki. 

    Pośród podróżnych, chociaż nie przyznała się nawet tacie, który wiedział o niej wszystko i jeszcze więcej… był chłopiec. Trochę piegowaty, a kiedy słońce świeciło mu w nos, włosy zdawały się nasiąkać miedzią. Podobał się jej. Był bohaterem jej wszystkich większych snów. Lubiła wymyślać w głowie niestworzone historie, a on… zawsze sprowadzał życie i szczęście. Gdyby wiedział, ile smoków pokonał, ile wojen wygrał, albo rozgryzł zagadek Sfinksa… Patrzyła na niego tak, jak patrzą kobiety. Spod rzęs, z daleka, nieznacznie. Tak, żeby nie widział i nie wiedział, że na niego patrzy. Tata był jedynym chłopakiem, względem którego miała odwagę. Może nawet jedynym człowiekiem? Chyb atak. Ale i jemu nie powiedziała. 

    Czas mijał, nowe sukienki falowały przed chłopcem, który (wzorem taty dziewczynki) zapuścił wąsy. Ładnie mu było z wąsami. Teraz, chociaż wypierała się nawet przed sobą, nowe sukienki zakładała już tylko dla niego. Wiedziała, że jeździ do centrum każdego ranka i wraca, zanim zmierzch dogoni odjeżdżający pociąg. 6.30 – każdego dnia, który nie był świętem. Przychodził na stację pięć minut przed przyjazdem pociągu, a ona wyszukiwała sobie zajęcie, żeby być jakoś tak… przypadkowo blisko. Pociąg odjeżdżał, potem, 17.23 przywoził go, jednak wtedy uciekał szybko, głodny i zmęczony. I tak patrzyła, odprowadzając go wzrokiem. 

    Kiedy któregoś razu nie pojawił się – zaniepokoiło to ją na tyle, że biegała cały dzień po peronie, udając, że ma jakieś nie cierpiące zwłoki obowiązki. Dzień minął daremnie, potem minęło jutro i pojutrze. Bała się. Zachorował? Zwolnili go z pracy? Bo przecież nie umarł? Nie! Tego nie mógł jej zrobić. Po miesiącu przestała przymierzać nowe sukienki. Po roku… Dość powiedzieć, że po pięciu jej wiara zaczęła stygnąć i szpony wątpliwości darły wielkie, nienaprawialne dziury w rajstopach. 

    - Głupia – spowiadała się poduszce – Jaka ja jestem głupia! Mogłam podejść i powiedzieć, a teraz, to już nie ma komu! 

    Bała się. Słowo „kocham” zarezerwowane dotąd wyłącznie dla taty usiłowało wyśliznąć się z jej ust i utonąć w poduszce. Można kochać kogoś, z kim nie zamieniło się ani słowa? Z kimś, kto zniknął i nie ma go przez wieczność trwającą AŻ PIĘĆ LAT? Była gotowa osiwieć, byle wrócił. Nawet farbę kupiła, lecz włosy wyszły jej jakieś takie mysie, prześwitujące fioletem. Ściąć? Farbować dalej? 

    - A kogo to obchodzi?!  – wykrzyczała w poduszkę złe chwile. 

    Płakała. Płacz studzi emocje, ale trzeba wylać sporo łez, zanim wróci trzeźwy osąd. Zanim przekona się własne sumienie, że to wszystko, co było, to tylko imaginacja… Bzdura. Zanim znajdzie się winnego. Nadzieja, wiecznie żywa, trzymająca się kurczowo sumienia nie pozwalała zapomnieć. Zignorować. Dla kogoś, kto w snach nawet potrafi wpleść wątek pożądany… 

    - Byłam po prostu głupia – tylko takie słowa względem siebie potrafiła wygarnąć z wnętrza – Trzeba było podejść. Powiedzieć… Póki był. 

    A teraz nie było go, zegar zmazywał zmarnotrawione minuty i przekreślał daty nieubłaganie. Odsyłał w przeszłość kalendarze całe. Tabuny sekund umykały pomiędzy palcami. Nie było go już chyba osiem lat… Tylko osiem? Nie była już pewna, na co czeka, ale wciąż schodziła po skarżących się schodach o 6.30… I o 17.23, chociaż rozkład przesunął oba pociągi o kilka minut do przodu. Stała i wypatrywała, udając, że pomaga ojcu w pracy. 

    Listopad zazwyczaj nie nastraja do ciepłych myśli. Tylko zakochani i ekscentrycy odnajdą w nim dobre strony. Dzień krótki, szaruga, liście lepiące się do podeszew, wilgoć odbierająca ciepło i intymność. Zmarznięte noce zbyt długie już na bezsenność, na samotność i marzenia, bo każde skończy się zanim świt nastanie. A przecież znów zeszła w półmroku schodów chowając łzy niespełnienia. 

    Mgły szarogęsiły się, przepychały, osiadając nawet na trakcji, jakby prąd płynący w brązowych żyłach miał być termoforem, albo ręcznikiem. Tory niknęły gdzieś tam i siam. Zawsze niknęły w tych samych nieskończonościach, ale dzisiaj te nieskończoności były kuse, jak spódniczki celebrytek pod okiem zaproszonych ukradkiem paparazzich. A może… Może płacz jest wpisany w każdy poranek? Może dlatego wychodzi na peron, kiedy nikt nie widzi i może pozwolić sobie na słowa nieobyczajne i szarość do krwi? 

    Szła peronem, patrząc pod nogi. Trzy pokruszone płytki, potem wyrwa. Potem krwawnik wyrastający w szczelinie. Kubeł na śmieci – trochę zdezelowany, chłopaki z meczu wracali i któryś kopnął, żeby zademonstrować jakiś rzut wolny lepszy od innych. Ławka bez deski do siedzenia, szalet zamknięty od nastu lat… Ostatni, przed semaforami słup elektrycznej trakcji. Tam, nie sięga już światło stacji, liżąc zużyte kafle bliżej głównego wejścia. Ławka, cierpiąca od wyznań gówniarzy – kocham Ewę, Józek, to ćpun, Mam was wszystkich głęboko – ach, jak boli! 

    Opierając łokcie o kolana, ze wzrokiem wbitym w nicość peronowej płaszczyzny siedział ktoś i chłonął wilgoć poranka, jaki wciąż nie nadszedł. Potknęła się wzrokiem o ciemną bryłę, a jej serce skoczyło wprost na migdałki! 

 Boże! – uczucia obijały się o ściany sumienia i najwyraźniej trafiły na zbyt małe ciało, bo wszystko trzęsło się jak przed wybuchem Eyjafjallajökull – Wrócił! 

    Poznała go, choć widziała zaledwie przyćmiony kontur owinięty nieprzemakalna ponoć kurtką, spod której sączyła się wilgoć męskich łez. Podeszła ciszej, niż zwykła chodzić. Odgarnęła kaptur. Lecz nie potrzebowała potwierdzenia. Odgarnęła, żeby położyć dłoń na włosach. A potem, kiedy ciepło dotyku zamieniło niemoc w płacz… znalazła dłoń zimniejsza od katafalku i pociągnęła Ku sobie. Dwukrok chwiejny, chybotliwy pożerały mgły. Szła… Szli, razem ku stacji. Do schodów skrzypiących tak wielkie żale, że ludzkie zdawały się całkiem płoche. Do pokoiku, w którym tyle nadziei musiało się zmieścić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz