Przesuwam otwartą dłonią wszechświaty. Cyfrowe,
nieobecne, śniące. Wydumane tak bardzo, że można w nich przewinąć życie
nastokrotnie, zanim błękit monitora obwieści z obca: GAME OVER. Szklanka pusta
od wypitej kawy przestała parować, talerzyk z niedojedzonym listkiem sałaty...
Nudnym, bo monitor goreje wciąż nową, tęczową pokusą i jątrzy tak, że otwierają
się blizny w dzieciństwa. Czas, w którym kobiety miękną, a mężczyźni sztywnieją
w miejscach, gdzie nieznany nikomu Bóg zakazał zaglądać. Tam, gdzie ludzie pachną
prawdą. Cuchną wybornie. Ślinią się w nieświadomej żądzy, albo gwałcą własne
poglądy.
Zbyt czerwony, za mdły, następny i kolejny. Przecież
końca nie ma, więc można kaprysić, jeszcze jeden i wreszcie jakiś, gdzie wzrok
zawisł zrozumieniem, jak stado kruków nad wczorajszym polem bitwy. Synapsy
trzepoczą w bezwietrzu, a krajobraz pod spodem dojrzewa, albo dogorywa. Nie
wiem. W końcu miałem ledwie moment, zanim zrozumienie dotrze do wnętrza pustej
czaszki i zakołacze zdarzeniami, jakich jestem świadkiem. Niemym, bezwolnym, kto
wie, czy nie obojętnym. Coraz trudniej wyrwać mnie z letargu. Coraz ciężej oszołomić
i zmusić twarz do grymasu.
Trwoga. Zbyt łatwo, za lekko. Bezmyślnie, a może i
bezprawnie. Skazuję na niebyt, na nie-za-u-wa-że-nie. Jeden, pięćdziesiąt,
miliard światów, które nie zdołały zachwycić w okamgnieniu. Staję się
roztargniony. Obojętny. Kto wie, czy nie cyniczny. Światy nikną w bezwroczu. Orgazmicznie neutralne. Kolejne
i wciąż. A ja przesuwam dłonią nietrwały, szklany obraz. Mogę wszystko i nic –
naraz. I żadna z opcji mnie nie ciekawi. Dłubię w zębach, dotykam płci. Mógłbym…
Nie tylko mógłbym, ale i mogę. Ale – zanim spełnię się, przewijam kolejną
serpentynę nietrwałych światów, których nawet nie zamierzam dotykać fallicznym zauważeniem.
Silnik maszyny rzęzi cichutko, bo chłodzenie nie nadąża za
popytem na wciąż nowe widzenia. Podpieram myśli nadzieją, że Bóg musi
przeglądać całą nieskończoność światów, a ja zaledwie kilka… kilkaset, parę
milionów… dostępne bez ograniczeń w nieskończonym ciągu, o którym trudno powiedzieć, czy rosną, czy się kurczą. Nawet te, do których palec wskazujący nie zdąży mnie
doprowadzić. A wszystkie takie monotonne, bezduszne, pozbawione głębi. Męczy
mnie sama wizja możliwości. Najwyraźniej nie dorosłem do podjęcia decyzji.
Bubel - taki, który mota się, niczym osiołek, któremu w żłoby dano. Mi dano zbyt
gęsto. Palec ściera się i skóra nie nadąża z procesem odtworzeń martwej błony, chroniącej pajęczynę nerwosieci przed wpływem chwilowego wahania atmosfery.
Przed moją własną, ograniczoną pochopnością. Bać się samego siebie? Ograniczeń
związanych z więzieniem kostnego szkieletu? Uwięziony na zewnątrz? Jak pies
przywiązany dożywotnio „krowiakiem” do budy?
Przewijam. Nie wiem, czego szukam, czego mam prawo
się spodziewać, albo czym zaskoczyć będzie łaskaw kolejny monitor. Palec ślizga
się po nim, zmienia cykl życia w tętno powtarzalności. Obrazy mglą się,
ćmą wzrok. Obojętność trwa i nie zamierza bez walki oddać pola. Wzdycham
nieświadomie. Wypluwam, wyrzyguję powietrze zepsute moim używaniem. Strawione
organizmem i podłe, gnijące. Nawóz przyszłości, na którym pasą się korzenie
domniemań. Szukam w myślach dziecięcej wyliczanki, która wskaże, czy już mam
opuścić grę, czy są gorsi. Wstrzymuję oddech, dzięki czemu tętno w uszach
pobrzękuje metalicznie, dzwonniczo, monumentalnie. Potem…
Wciąż nie oddycham, lecz palce pracują, jak pracuje
ogon psa wyczekującego na hasło: APORT! Oddech kurczy się. Zupełnie tak, jakby miał
wewnętrzną grawitację, żądającą, aby każdy strzęp natychmiast wracał do bazy,
porzucając misje i cele. Bezapelacyjnie. Nieodwołalnie. Nie bacząc na koszty.
Palec taktuje teraźniejszość ospale. Wciąż nie wie, co czyni, ale uważa, że
stabilizacja jest oznaką starości. Każdy wie, że starość zmian się boi, a
młodość pragnie ich i nie potrafi marzyć mniej, jak wszystko. I tylko kwestią
rozpiętości pajęczyn neuronów staje się kwestia – ile zawierać się musi
wewnątrz, żeby wszystko stało się wszystkim. Bo klatka jest zawsze, ale kiedy
ma rozmiar wystarczający, żeby nie czuć uwięzi, zda się być boską wolnością.
Potrafisz kłamać? Naprawdę? Oszukaj samego siebie! Wynegocjuj
boskie ustępstwo. Wgryzam się we własne wargi, żeby nie oddychać. Dłoniom nie
wierzę, więc nie zatykam nosa. Raz, dwa, czterdzieści osiem… Boli mnie ciało i
umysł. Mogę nic. To trudniejsze od: móc absolutnie wszystko. Nim spadnę pod
stół słyszę gniewny głos Boga tułający się po bezdrożach otumanionego umysłu i obijający się
o wnętrze zapewne niezbyt udanej czaszki:
- Co ty do jasnej cholery wyprawiasz?!
Witaj,Oko.
OdpowiedzUsuń"Kiedy niebo, jak ciężka z ołowiu pokrywa,
Miażdży umysł złej nudzie wydany na łup,
Gdy spoza chmur zasłony szare światło spływa,
Światło dnia smutniejszego niźli nocy grób (...)
A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką,
W martwej ciszy - nadziei tylko słychać jęk,
Na łbie zaś mym schylonym, w triumfie, wysoko,
Czarny sztandar zatyka groźny tyran - Lęk."
("Nuda" - Ch. Baudelaire)
Pozdrawiam:)
niby nuda, a jednak lęk.
OdpowiedzUsuńKlik... klik.
OdpowiedzUsuńUmysłu nie oszukasz. Można próbować, ale rozpraszacze tylko odwlekają nieuniknione. Choć z doświadczenia poczucie niezadowolenia w pewnym momencie przestaje rosnąć i pozostaje tylko suche poczucie niespełnienia.
"Nie wiem, czego szukam, czego mam prawo się spodziewać, albo czym zaskoczyć będzie łaskaw kolejny monitor. Palec ślizga się po monitorze, zmienia cykl życia w tętno powtarzalności" - nie wiem czy zamierzenie masz tu dwa monitory, ale w razie czego jeden możesz zamienić na ekran :)
"Mogę nic. To trudniejsze nic móc absolutnie wszystko." - tu chyba widzisz co. Poza tym dobry fragment. Nicość wciąga prawie jak czarna dziura. Zgniata i unicestwia nawet największe aspiracje.
się zrobi korektę - dzięki za zauważenie.
Usuń