Nie do końca świadomie ustawiam pasjansa z chwil.
Pierwsza – chłód przedświtu drażni nozdrza i odziera
marzenia z miękkości. Walczy o zauważenie. Liże po policzkach i mgli oczy. Mówi
niewiele, chrypką kroków na zmarzniętej trawie, pomrukiem znikających w nicości
aut. Obraz wykoślawiony, pełen domysłów i egoistycznych pragnień, których
spełnienie mogłoby się zamknąć fatalnym finałem, bo przecież ograniczony umysł
zniewolony prywatną żądzą świat mógłby spalić i powiedzieć, że to także zbyt
mało.
Druga – mrok na niebie nie wytrzymuje naporu dnia i
pęka ostrą, nierówną szczeliną sięgającą Bóg wie, jak daleko. Granat nieba
płowieje, jak futro zakurzonego lwa, syto wylegującego się pod akacją. Staję
zachwycony objawieniem i trzymam kciuki za dzień, który czeka na poczęcie, zachłannie,
niecierpliwie, głodny istnienia i cudzej troski.
Kolejna – nadciąga niepostrzeżenie, cicho, na łapach
nawykłych do skradania się, by dopaść i zagryźć ofiarę, choć dzisiaj merda skołtunionym
ogonem i zachęcająco popycha piłeczkę tenisową, bym ją rzucił w toń nocy. Nie zginie,
kiedy się wie, jak szukać. Ogon wie doskonale, bo ma czujny nos na usługach.
Następna – skoro deszcz potrafi pachnieć, to czemu
nie szron? Na pewno pachnie, lecz tak wątłym aromatem, że potrafi skryć się w zaułkach
parującej woni chleba i kwiatowych perfum, smrodów ulatniających się z
miejskiej kanalizacji. Wdycham, próbuję skroplić na języku smak i zapach chłodu.
Rozsmarowuję ostrożnie, jakbym laicko kosztował pasty o smaku opisanym
japońskimi ideogramami.
Znów – obrazy usiłują mnie spacyfikować, ograniczyć
do prymitywnej geometrii pełnej wyjątków i przypadków szczególnych, jakich
natura nie znała. Ideały figur i brył, ludzkich sylwetek i zachowań. Jak
klątwa, która spełnić się musi, choć z góry wiadomo, że zagraża życiu. Niebo z
rozpaczy rozpada się na moich oczach, jakby było stalowym, skisłym mlekiem. Kra
niezliczonych chmur pocięta jasnymi żyłami nieciągłości nadchodzącego dnia,
niczym korzenie drzewa rosnącego ponad niebem sięga dendrytami oczu i wgryza
się w duszę. Szuka życiodajnych soków. Sił witalnych, mnie wreszcie.
I jeszcze – Święta trzymają się okolicy resztkami
sił. Balkony, latarnie, witryny pulsują wielobarwnym tętnem, zbyt pospiesznym
dla wędrującego po chleb emeryta. Nawet dla ćpuna wracającego z dwudniowej libacji
zbyt jest nerwowym, bo tłucze po oczach okruchami zapomnianych uczuć, aż kapią
łzy po brudnym pysku i wyć się chce wzorem wilka na przednówku pełni.
Dokładam i dokładam z talii nadchodzących chwil,
pełnych gęsiej skórki, wątpliwości i nadziei. Życzeń nie zawsze życzliwych i myśli
zbyt niesfornych, żeby mogły być dobre. A może jednak mogą? Kiedy położę
następną… zakryję te, które leżą przede mną, zapadając się w przeszłość, choć
ledwie co były świeże i czyste jak powietrze, którym nie oddychał żaden zwierz,
czy maszyna. Dziewiczą do pierwszego zauważenia, a potem porzuconą wywłoką,
ścierką na parkanie śmietnika.
Ostre światło reflektorów parzyście tnie moją
niespieszną wróżbę. Migoce pomarańczowym grzebieniem wysoko siedzącego koguta,
żebym nie mógł przejść obojętnym. Przyjechali. Posprzątać widzenia. Śmieci
wywieźć na wrzosowisko i pozwolić im sfioletowieć , albo zamarznąć na wieki.
Kontenery połykane bez popijania, bez czkawki, przechylane szybciej niż
rozstajny kieliszek wódki. Na zdrowie, na pohybel, na wszelki wypadek, albo i
bez okazji!
Pasjans brutalnie przerwany i nie wiadomo czy wyszedł?
OdpowiedzUsuńwyszedł, bo zawsze wychodzi, tylko nie wiadomo, komu na zdrowie
Usuń