- Ten nóż, to oryginalny? Z kości? – spytałem
nieśmiało, a kiedy skinął głową kontynuowałem – słoniowa?
- Prawie. Dokładniej, to z mamuciej. Wiesz…
- Zalewasz – przerwałem raczej niegrzecznie – Jak
zwykle robisz mnie w konia, a potem zaczniesz snuć te swoje niesłychane
opowieści, żeby uzasadnić mrzonkę i stajesz dumny, kiedy komuś we łbie
zawrócisz. Ale dobrze, spróbuj raz jeszcze!
- A pamiętasz, że był taki czas, kiedy nie było mnie
przez ruski rok i to z grubym okładem? Byli tacy, co już mnie oficjalnie uznali
za zaginionego i nawet nekrologi w lokalnej prasie opłacili, żeby wykazać się
ostatnią posługą temu, którego nikt nigdy nie zasłużył na taka uwagę, jak
wtedy, kiedy zniknął bez śladu?
Zadumałem się przez chwilę, bo po rodzinie krążyła
plotka, która powoli stygła, jednak, gdy rodzinnych gawędziarzy dobrze podlać
gorzałką i zahaczyć o temat, to jednak nadal potrafili zakwitnąć opowieścią, od
której policzki cierpły zżarte gęsią skórką. Lubiłem takie chwile, ale zawsze
słuchałem ich w bełkocie, poprzedzonym taką ilością promili, że nawet płotki
stawały się krwiożerczymi żarłaczami, a we mnie wiary było już tak niewiele, że
uznawałem każdą z opowieści za fabułę, jakiej dotąd nie wymyślił Lem z
Polańskim do spółki.
- Lecieliśmy we dwóch – najwyraźniej stracił wzrok i
słuch, bo niezrażony moimi wątpliwościami kontynuował, a słowa jego nakładały
się na koniec moich mrzonek, w których usiłowałem polemizować z rodzinną
plotką. – Syberia…
Sapnął i zaciął się w sobie. Najwyraźniej przeżywał i
nie potrzebował słuchacza. Wyglądał na oszołomionego, kiedy powrócił do
opowieści:
- Lądowaliśmy na lodzie porowatym tak bardzo, że cud
tylko sprawił, że przeżyłem lądowanie. Pilot umarł, rozbijając łeb o pulpit
sterowniczy w chwili przyziemienia. Szlag trafił przytomność, a kiedy się
obudziłem, z niebytu wydostawał mnie jęzor husky. Za nim stało dwóch gości
odzianych w skóry reniferów, czy łosi, którzy coś do siebie szemrali w
nieznanym mi języku. Załadowali na tobogan, a w wiosce miejscowy szaman
posklejał moje ciało i kości.
- Leżałem potem tydzień, albo dwa. Musieli mieć
wprawę, o jakiej nie śnią europejscy fachowcy. Wiem, bo po powrocie sprawdziłem
u zawodowca chlubiącego się opinią niemal cudotwórcy. Po cichu przyznał, że sam
nie dałby rady poskładać mnie tak, jak uczynił to lekarz z wioski wędrownych
Innuitów. Potem, wciąż leżąc w kojcu, w toboganie, gdy przyszło zmienić miejsce
postoju, uczyłem się języka. Oni byli ciekawi mnie tak samo, jak ja ich. Do
tego potrzebne było porozumienie. Byłem dziwolągiem z nieba, który chciał z
nimi rozmawiać. Wolno, ale jednak udało się nawiązać nić porozumienia. Oni
wiedli życie, jakie cywilizacji nawet się nie śni, ale potrafią marzyć, czy
posługiwać się logiką. Daliśmy radę dzięki wzajemnej otwartości. Uczyłem się
żyć pośród nich, jak swojak, jak osesek, który w końcu, na chwałę wioski dorósł
i była nadzieje, że upoluje fokę, czy renifera.
- Nim minęła rekonwalescencja, ruszyliśmy w drogę.
Kiedy szaman kiwnął głową osada stanęła, czekając na rozkazy. Rozpoczęła się
bodowa, igloo stawały jedno za drugim, a psy wierciły się w granicach nowej
osady. Usiłowałem pomagać, wciąż nie do k0ńca sprawny, jednak nawet ja
rozumiałem, że osiedle zapewni nam harmonię i spokój. Kopaliśmy w zmrożonym
śniegu i lodzie. Dłubaliśmy doły i długie szańce, wyrywaliśmy z lodu
prostopadłościany na nowe, czyste i zimne domy, a potem wypalaliśmy ogniem ich
szczelność, żeby wiatr nie zakłócał snu dzieci.
- Sił miałem niewiele, a dni były już krótkie.
Pomagałem zagryzając wargi, aż jeden z kopiących krzyknął w takim zdumieniu, że
poderwał cała wieś! A potem wieś opanowała radość niepojęta. Nie rozumiałem,
ale cieszyłem się wraz z nimi, a oni tańczyli i obejmowali się. Czyste
szaleństwo pośród arktycznej zimy!
- Zrozumiałem, gdy zaczęliśmy wszyscy, na zmiany
drążyć śnieg w jednym miejscu Dłubaliśmy jamę głębszą i rozleglejszą niż
potrzeby osady. Zrozumiałem, kiedy spod śniegu zaczęło wystawać futro. Bez
polowań, bez ryzyka, że młodzi myśliwi zginą, wioska miała utrzymanie, mięso
wprost z arktycznej lodówki. Nie musisz wierzyć, ale nie zmarnowało się nic.
Wioska trwała w miejscu prawie rok i przez ten czas wydobyliśmy spod lodu i
zjedliśmy mamuta – ze siedem ton mięsa, skóry i kości…
- Nie zmarnowało się nic. A ten nóż… Być może
zrobiony z kości, którą ogryzłem z mięsa zdjętego znad ognia?
...odpowiedź jest banalna. Klawisz jest do dupy albo i więcej , ich, dozywa swoich dni.
OdpowiedzUsuńniech dożywa, a co mi tam. szczęśliwie, to tylko bajka, więc każda odpowiedź jest równie dobra.
UsuńCiekawa opowieść.
OdpowiedzUsuńmiło słyszeć.
UsuńW takie nasze minus 18 cudnie się czyta takie opowieści i wcale nie wydają się zmyślone. A Syberia i Innuici to moje skryte fascynacje.
OdpowiedzUsuńod razu się robi cieplej, gdy się wspomni to, co się czuje w kole podbiegunowym, czy w pobliżu wierzchołków himalajskich. tam lodówka wydaje się wynalazkiem nieco przesadzonym.
UsuńZimowe opowieści :) Ja, podobnie jak Pellegrina wyżej, uwielbiam zimowe krainy. Może w poprzednich życiach? Kto wie? Może nawet smak mamuciego mięsa sobie przypomnę?
OdpowiedzUsuńkto wie. dziczyzna jest zdrowa. w mamucich czasach zapewne tym bardziej, że i natura nie była skażona - smacznych wspomnień.
Usuń