czwartek, 14 stycznia 2021

Zamknij oczy.

 

W miejscu, gdzie trudno spotkać uśmiechniętego Boga – znalazłem plamę. Brzydką, starą i wytrwale płowiejącą. Patrzyłem bezmyślnie, bo jakież wielkie myśli mieć można na widok kleksa z potłuczonego furią pomidora? A przecież patrzyłem i bezmyślność, gdyby potrafiła się zmieniać, na pewno skorzystałaby skwapliwie z podobnej okazji. Wędrowałem po bezdrożach wolnych od rozumu, a przecież takie plamy potrafią pobudzić nawet niewybredną wyobraźnię. Zaczęło mną kołysać. Nieznane nie ustawało w wysiłkach, chociaż na pustkowiu trudno dopatrywać się drogowskazów.

 

Z braku lepszych pomysłów ponownie zerknąłem na plamę, jak na coś, co mogłoby stać się zalążkiem filmu. Coś, czemu warto dać szansę, by urosło, opierzyło się w znaczenia i zakwitło owocem. Żeby poszło do ludzi z przesłaniem. Rozpuściłem wodze i pozwoliłem na wiele dzikim mustangom, o krwi zbyt gorącej, by ją ujarzmić, na wędrówki do miejsc, w jakie nie zapuszcza się nikt szanujący czas i podejmujący decyzje pod rygorem ekonomicznych ograniczeń.

 

Dziewczynka miała najwyżej pięć lat. Tańczyła. Kusa, trzepocząca w niewyczuwalnym wietrze sukienka pełna była kwiatków, sandałki i (zapewne) białe skarpetki. Włosy miała niezbyt gęste, jasne i tak długie, jak na to pozwalało krótkie życie. Przed nią podskakiwał pies. Duży i silny. Chyba labrador. Ogon zadzierał ponad dziecięcą główkę, a paszczą udawał, że chwyta dziewczynkę za kostki. Ona piszczała ze szczęścia i również udawała, że okropnie boi się wielkiego psiska z wywalonym jęzorem, większym od plastra surowej szynki, ale w oczach miała gwiazdy rozpalone mocniej, niż płonie ogień fasetach krwawych brylantów.

 

        Kleks dawno już przestał mi być potrzebny. Niech linieje dla innych! Zamknąłem oczy. Utonąłem we wzruszeniach, w fantazjach ciągów dalszych. Sam siebie zachłannie spytałem – co dalej? Śmiech dziecka tętnił we mnie napędzając krwiobieg, a poszczekiwanie psa sprawiało, że niecierpliwość we mnie rosła bez końca. Patrzyłem oczyma wyobraźni, jak stwarza się świat niepojęty, napoczęty niegdyś i porzucony, nim wybrzmiał. Ciśniętym w grzechu pomidorem naszkicowana historia która trwała chyba tylko po to, żebym przyszedł i ją przeczytał wprost z sufitu. Ja, który ledwie na oczy widzę, gdy mgli się wszystko i ćmi, więc niedopowiedzenia uzupełniam omamami. Bezpodstawnie uzurpuję jutro!

 

Nieopodal, oparta o framugę, stała kobieta. Kiedy ja tonąłem w zachwycie śmiechu dziecka powielonego echem psiej radości, ona milczała zawzięcie i wcale nie radością malowała twarz. Zdawało się, że w obliczu tak beztroskiego szczęścia uśmiechnie się każdy, zarażony widzianym szczęściem. Ona minę miała raczej zaciętą, a oczy czujne, rozbiegane, gorączkowo szukały, ile przyjdzie zapłacić za frywolność. Płakała. Cicho żeby nawet pies nie zdołał usłyszeć. Usta zasłoniła dłonią, a łzom pozwoliła płynąć po skórze bez przeszkód.

 

Podszedłem. Wystarczyło, żebym otworzył ramiona, aby wpadła w nie, nie odrywając wzroku od rozbawionej pary. Pilnowała psa? Żeby w zabawie i psotach dziecku nie zrobił krzywdy? Nie odrywała wzroku, ale chwili nie zakłóciła, bo naruszyć szczęście banalnym zakazem zdawało się zbrodnią. Płakała, bo kobiety potrafią znaleźć w sobie łzy na każdą, nawet najbardziej wyrafinowaną okazję. Mnie wychowano z dala od łez, więc słuchałem tylko, jak się słucha o rozpoczętej właśnie wojnie światów, czy fanaberiach nieuchwytnej Nessi. Ukradkiem zbierałem łzy, które się pojawiały na jej policzkach. Słodsze były od soku z malin wygrzanych sierpniowym słońcem, gdzieś daleko, poza zasięgiem ludzkiej chciwości. Kobieta ściskała moją rękę tak mocno, jakby bała się, że wraz ze mną zniknie dziecko, i pies, i radość nie zmącona najlżejszym szelestem wątpiących.

 

Wtulona, nawilżała moje ramię miłością do tańczącej chwili, która właśnie się rozgrywała przed nami, do każdej niespełnionej dotąd nadziei, do marzeń, jakie jeszcze nie zdążyły zakwitnąć. Nawet do psich pcheł, gdyby zdążyły osiedlić się na kosmatym, wesołym sumieniu labradora! Rysy jej twarzy łagodniały, miękły, jakby nawilżone łzami skazane zostały na ciepło. A potem, w niepewne drżące zuchwałą odwagą dłonie wzięła moją twarz i wgryzła się spojrzeniem czystszym od zimowego powietrza.

 

- To koniec! – szepnęła, a jej wargi zdawałaby się trzepotać szybciej niż skrzydła ważki – Wreszcie! Koniec pustych prześcieradeł, kołder zimnych bardziej, niż dworcowe poczekalnie lutową nocą, dłoni spragnionych dotyku, pustych od powtarzających się niespełnień. Minął czas niekochania. Złe poszło precz i wreszcie zaświeci słońce. Płacz. Płacz proszę, a jeśli nie potrafisz, to cię nauczę. Mamy czas… Mnóstwo czasu…

4 komentarze:

  1. Historia piękna sama w sobie, a opowiedziana Twoimi słowami to już w ogóle brylant. :)
    Niech się szczęści tej kobiecie, temu mężczyźnie, co wychowany z dala od łez, tej roześmianej dziewczynce i psu oczywiście też.
    Pozdrawiam serdecznie, życząc Ci w Nowym Roku przychylności wydawców, by Twoja twórczość jak najszybciej trafiła do księgarń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niech się szczęści! wszystkim, nie tylko im, bo oni z plamy po pomidorze w miejscu nieprzychylnym.

      Usuń
  2. Jak mam przeczytać skoro tytuł każe zamknąć oczy? Cóż, nie posłuchałam, nie żałuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niegrzeczne dziewczynki rzadziej żałują niesubordynacji.

      Usuń