Uciekam. Gubię kroki i oddech. Tracę rozum.
Mijam zaułki, których nie znam i bramy, być może przechodnie, ale nie stać mnie
na pomyłkę. Bo jeśli się zadrżę, bądź się pomylę, mój koniec będzie marny i nagły. Błyskawiczny,
jak zamach bejsbolowym kijem w gniewnej dłoni. A dłoni ściga mnie wiele…
Biegnę, dyszę, staram się zachować ciszę, choć charczy mi w płucach z wysiłku.
Nie wierzyłem, że stać mnie na taki wysiłek. To życie we mnie zmusza mnie do
wysiłku ponad miarę. Chcę żyć, a przecież pościg, jak horda wygłodniałych wilków
jest tuż za plecami. Jedna chwila zawahania i stanę się padliną. Łupem wydanym
na pastwę. Uciekać! Nie myśleć, nie zastanawiać się. Obłęd w oczach spowodowany
nadmiarem tlenu we krwi kipi we mnie tętnem rozszarpującym uszy i skórę. Za mną
– pościg.
***
- Dopaść! – gniew pulsuje we mnie i nie
pozwala zamarznąć członkom. Zmuszam się do wysiłku nad miarę. Biegnę jak inni,
czuję, że osaczamy go. Będzie nasz! Byle nie dać się porwać zwątpieniu – Niech
zdechnę, jak ustanę! Przecież to potwór, który zagraża mojej rodzinie!
Córeczce, którą chowałem nie po to, żeby zgwałcił ją ten barbarzyńca! Boże!
Oddaj go w moje ręce, a nie pozwolę, aby skrzywdził jeszcze kogoś. Nie na tym
świecie. Dopóki oddycham, dopóki ściskam bukową pałkę… Utłukę gada! Żadnej
sportowej szansy, żadnej litości i chusteczki samarytanki. Drewno twardsze od
zakutego łba i jego psychopatycznych upodobań do dzieci.
***
- I jak mam tutaj zrobić karierę?
Retoryczne pytanie. Ugrzęzłem w tej mieścinie.
Gówniane 50 tys. mieszkańców i tacy grzeczni, jakby w życiu nie kopnęli nikogo,
ani nie ukradli śliwki z działki sąsiada, czy księdza. A ten wysłuchuje
spowiedzi tak znudzony, jakby nigdy w życiu nie wysłuchał Czerwonego Tulipana,
Maty Hari, czy ustępującego z urzędu polityka. Jakby nie rozmawiał w slumsach z
głodnymi nastolatkami.
- Dlaczego księża nie gadają z nimi? Dlaczego
uważają, że lekcja religii zbawi ich pewniej, nich chwila szczerości nad
rynsztokiem codziennych poniżeń i głodu?
Nie umiem zdławić ambicji. Wciąż marzy mi się Pulizer
za wywiad roku, za reportaż z wojny, jakiej nikt nie znał i nie pozna.
Przyznaję, ale tylko przed sobą. Wymyśliłem. Siedząc nad szklanką marnej wódki,
bo na lepszą mnie nie stać. Zmarnowałem cały milion wieczorów, ale wymyśliłem.
I czekam, jak czeka hiena, aż ofiara przestanie się bronić i dogorywając,
jeszcze ciepła i opętana strachem pozwoli wygryźć sobie wnętrzności. Czekam, bo
musi… MUSI SIĘ ZDARZYĆ, żebym mógł żyć i mieć nadzieję!
***
- Nuda – pomyślałem. Nocna zmiana na
posterunku w mieścinie, gdzie wydarzeniem roku jest, że proboszcz ponoć spotyka
się potajemnie z nauczycielką z sąsiedniego miasteczka. Nikt tego nie
udowodnił, ale tętniło od dawna, że z księdzem, to musi być coś nie tak. Nie
wstępował do żadnej restauracji, nie zapraszał nikogo, więc co? Pustelnik?
Wzruszam ramionami. Plotkę posiać łatwo, a
dowodów nikt w takim razie nie wymaga. Ksiądz, to dobry chłop. Nasłuchał się
wyznań z alkowy i chyba wie więcej ode nie. Bo to, kto z kim śpi, to przecież
wie lepiej ode mnie. Ale nie powie. Nawet nie próbuję. Raz siadłem z nim do
nalewki z gruszek z proboszczowskiego sadu i trzy dni urlopu musiałem pobrać,
bo przecież nie wypada w mundurze na ciężkim kacu…
Otwieram gazetę i machinalnie przeglądam
lokalny dziennik. Nuda. Nic, co mogłoby sprawić, żeby noc minęła szybciej.
Rzucam okiem na szpaltę z pierwszej strony. Gwałciciel. Nikt nie widział, nikt
nie słyszał, ale trzeba być czujnym. Ten zgorzkniały dziennikarzyna może coś
wiedzieć, a od niego prawdę usłyszeć, to trzeba byłoby chyba Borutę wezwać,
żeby wydusił wyznanie. Na świętego Piotra nie ma co liczyć, bo on już kolejny
raz machnął ręką i odwrócił się plecami do faktów.
***
- Mają mnie. Płuca rozrywa mi szpon
ostrzejszy od mojego strachu. Nie dam rady dalej uciekać przed pijanym miastem.
Kulę się pod murem, w zakamarku nieznacznym, z dala od latarni. Może uda mi się
wyglądać jak gruz? Jak wymiociny pijaczka-kloszarda i mnie nie znajdą, a rankiem
ucieknę poza opłotki i piechotą dojdę do sąsiedniej wsi, by wsiąść do pociągu i
nigdy więcej tu nie wrócić? – O co im chodzi? Dlaczego mnie ścigają tak
zawzięcie? Przecież dopiero co przyjechałem, nie znam tu nikogo i poza
meldunkiem w podrzędnym hotelu i samotną kolacją w barze, gdzie mielony z
ziemniakami i „lorneta” są szczytem ogłady?
Dyszę, ale trzymam usta na uwięzi. Zamykam
je spoconą dłonią, w której wciąż pomieszkuje zapach niedojedzonych ziemniaków
z buraczkami i mielonego, śmierdzącego trzema dobami aresztu w lodówce. Tylko
wódka pachnie. Oszałamia. Daje nadzieję i pozwala wierzyć, że wszystko skończy
się happy endem. Podnoszę wzrok ponad dłonie…
W sam raz, żeby zobaczyć, jak na głowę
spada wypolerowane drewno bukowej pałki. Potem wszechświat się otworzył równie
skwapliwie jak czaszka i zanurzyłem się w nieskończoności kosmicznych
konstelacji. Myśl zgasła zanim wydałem krzyk. Mogłem żyć. Po jaką cholerę w
ogóle tu przyjechałem? Chciałem żyć. Czemu właśnie mnie spotkała nagonka
tubylców? Nie zrobiłem nic. Ani dobrego, ani złego. Chyba. Jadłem tylko kolację
w knajpie. Sam siedziałem pośród podpitych obcych i niechętnych wszystkim,
których nie znają, bojąc się otwarcie spojrzeć komukolwiek w oczy. Poza tą dziewczynką, która zuchwale zerknęła na mnie wchodząc, żeby tatę zawołać do
domu na kolację, bo ją mama poprosiła. Urocze, że są takie miejsca na ziemi, gdzie
dziecko prosi tatę o powrót do domu. Chwilę później musiałem już uciekać przed
żądzą mordu. Przed pijanym miasteczkiem skupionym przy stolikach pełnych wódki
i dymu z podłych papierosów.
***
- Jest! – nawet myśli miałem poszarpane
wysiłkiem, ale dopadłem go – Jest i nie pozwolę mu żyć! Będę pierwszym, który
pokaże draniowi, co myślimy o gwałcicielach, o mordercach dzieci! Nie pozwolę
mu żyć na tym świecie. Niech sczeznę w piekle, ale zabiorę tam ze sobą tego
gnojka, któremu się wydaje, że może sobie pozwolić na wszystko. Widziałem go w
knajpie. Patrzył tak wyzywająco, a kiedy weszła córka Józka, to gapił się jak na kolejną ofiarę.
Zawrzało przy stolikach, ale chyba
zorientował się, bo rzucił banknot na stół i wychodził, kiedy stado zawyło zrozumienie!
Każdy czytał, co napisał lokalny redaktor! W okolicy snuje się przybłęda
gwałcący dzieci bez względu na płeć. Wysoki brunet, ogolony, w płaszczu. A ten
tu, uciekając, chwycił płaszcz z oparcia i wychodząc bezczelnie powiedział
jeszcze „dobrej nocy”.
Tego już było za wiele. Wstali wszyscy, a
barman krzyknął:
– Miesiąc na rachunek knajpy!
I wybiegliśmy wszyscy. W
amoku szukaliśmy zboczeńca, choć noc, a w knajpie niedopite kufle i stygnący
kotlet pożarski wiądł pośród liści sałaty w ochrzczonej sowicie śmietanie.
A teraz mam go! Ja! Nikt inny
go nie znalazł. Wydałem krzyk godny Geronimo i uniosłem kij. Osłonił się ramieniem,
jakby spodziewał się, że kości uchronią go przed impetem ataku.
Ale ja byłem mocny. Pełen nienawiści i… zabiłbym go, nawet, gdyby siedział w
czołgu. Pełen pasji cios spłynął na jego głowę miażdżąc po drodze rękę. Mózg…
Nigdy nie widziałem eksplodującego mózgu… Rozpierzchł się po zaułku, zanim
zdążyłem wydać okrzyk tryumfu. Zwisł na gruzach jak stara, nikomu niepotrzebna
plandeka. I wyciekał z niego czerwony sok, jak z rybnej konserwy.
Chwilę później przybiegli
biesiadni kompani, a za nimi sierżant w mundurze. Założył mi kajdanki, jakbym
był przestępcą, a ja przecież chwasta ubiłem tylko. W drodze do radiowozu…
Poklepywali mnie po plecach wszyscy, ktoś organizował składkę na „papugę”,
żebym wyszedł bez szwanku i dokończył nieco rozcieńczony kufelek. Sierżant z
lekkim niesmakiem zaprzeczał ruchem głowy i palca. Ale w jego oczach widziałem
błysk szczęścia. Więc on też…?
***
- Długo knułem, co napisać, żeby mieć
szansę na swoje prywatne pięć minut. Wymyślałem historie pijąc tequilę
zagryzaną solą z łódeczką cytryny. Paskudny napój, którym można byłoby
dezynfekować rany, a nie pchać w żołądek cierpiący na nadkwasotę i
niestrawność. Ale za marzenia trzeba płacić i byłem gotów na każde poświęcenie.
A dziś miał nadejść dzień wypłaty! Aż drgnąłem, kiedy usłyszałem dziki zew!
Kiedy zewnętrze zakipiało gniewem. Na spodnie od piżamy naciągałem przepocone
dżinsy, a marynarkę z dżerseju wdziałem na goły tors. Nie miałem czasu na modowe
fanaberie. Chciałem podążyć za krzykiem. Za wolą ludu, którą sprowokowałem.
Na bose stopy wzułem trzewiki i pobiegłem
w noc. Sam nie wiem gdzie. Nagonka rozpierzchła się, nawołując w mroku, ale
wnet zajaśniały latarki, a nawet pochodnie. Lud, kiedy zechce wykazuje się
pomysłowością i potrafi współpracować. Zacząłem odczuwać dyskomfort termiczny,
gdy usłyszałem krzyk. Redaktor nie jest frontowym człowiekiem, więc kontakt z
naturą staje się wyzwaniem. Pobiegłem, choć czułem, że dłonie, stopy, nos i
oczy skarżą się na chłód. Zbyt opieszale. Brak kondycji odebrał mi jasność
widzenia i zobaczyłem tylko, jak pakują nieboraka do policyjnego samochodu.
Nawet jednego zdjęcia nie zrobiłem.
- Nic to – pomyślałem – podjadę na
komendę i się dowiem. Wolność prasy, zakaz cenzury, ech! Wymyślę coś, niech
tylko pozwolą na choć marną fotkę, A może na posterunku ktoś marzy o rozgłosie
i awansie?
***
- Wreszcie! – sapnąłem w
myślach, ale na twarzy trzymałem służbowego marsa – Dzieje się coś, na czym
mogę zbić kapitał! Morderstwo! Zabójstwo w afekcie! Coś! I Mam nie dość, że
podejrzanego, ale winnego, który się nie wyprze, że załatwił gościa bejsbolem.
Furia! Euforia! Trup wciąż gorący, ale wycieka z niego sok tak szybko, że nawet
ja mam nogawki ochlapane. Tubylcy w szale gratulują mordercy sprawności, a ja…
Przymierzam przed lustrem
gwiazdki porucznika… Oczami wyobraźni czuję już ich ciężar na ramionach. Wzwód.
Nieświadomy i bez obecności płci piękniejszej. Trochę piękniejszej, jednak nie
tak, jak sznyt porucznika na pagonach. Jezu! Z trudem hamuję wytrysk! A tak
niewiele brakowało do rezygnacji i gnuśnego życia na marginesie prawa na roli u
staruszków. Tej nocy pójdę do Evy – po wszystko, nim świt nastanie będzie
żebrać o ciąg dalszy.
***
- Dlaczego sierżant zakuł
mnie w kajdany? – myśli zbyt ospałe, żeby nadążyć za euforią miały problem z
interpretacją zdarzeń – Przecież ja właśnie uwolniłem okolicę od prześladowań!
Gdzie medale, zachwyt, gdzie prasa i telewizja?
Oddycham łapczywie,
pospiesznie, za wszystkie złe chwile pościgu za niegodziwcem, który MÓGŁ MOJĄ KOCHANĄ
CÓRECZKĘ…
Cela jest zimna i na języku
zostawia posmak korodujących od wielu dziesięcioleci krat. Nawet świat
zewnętrzny zdaje się być wirtualną grą w tetrisa i monotonne kwadraty czekają
na obwiednię, jaką należy ułożyć na dnie, by wreszcie zanurzyła się w niebyt.
Sierżant z lubością kładzie nogi na biurko i patrzy na mnie wzrokiem
przepełnionym tak wieloma emocjami, że nie jestem w stanie ich zdefiniować.
Dlaczego? Zachwyt i pogarda. Zuchwałość i niepewność. Koktajl zbyt odważnie
zmieszany, żeby mógł być prawdą. A ja przecież ubiłem gnidę kalającą ziemski
padół…
- Ech! – mówi i milknie
pogrążony w czymś, czego nie jestem w stanie pojąć.
***
- Wiem, że to nie do końca
uczciwe, ale przecież, od pismaka nie wymaga się uczciwości, a tylko sensacji.
Ludzie chcą poczuć emocje, doznać tego, czego w ich codziennościach zabrakło.
ONI NIGDY nie zabiją, nie zgrzeszą, cudzołóstwem się nie pochwalą, ani żadnymi
czarnymi od egoizmu żądzami. A dzisiaj dostali to, czego chcieli – dostali
ofiarę! I to JA im ją dałem. Nie wiedziałem, że przyjedzie, że znajdą go od
razu, pierwszego wieczoru. On pewnie też nie podejrzewał, że zostanie
rozszyfrowany, gdy tylko postawi stopę na peronie kolejowego dworca. Ludzie są
czujni. Wykryli złoczyńcę, zanim upił solidny łyk z kufla i ruszyli w pościg.
Gdzieś poniżej świadomości
trzepocze we mnie podejrzenie, że to nie musiał być ON. Że podchmielona,
oczadziała, zbiorowa świadomość skazała na męki niewinnego, ale w końcu – TO
NIE JA GO ZABIŁEM! TO ONI! Nikt im nie kazał, nie zmuszał, a podobno są dorośli
i potrafią myśleć. Dzisiaj myśleli tylko o tym, żeby ZABIĆ. To takie naturalne.
Prymitywne i dosadne, ale jakże nieodwołalne.
Muszę pozwolić sobie na
samogwałt. Nie jestem w stanie powstrzymać erekcji – ZROBILI TO! Bez żadnych
dowodów, bez rozkazu armii i wodza narodu. ZABILI, WIERZĄC w moje słowa… Nigdy,
z żadną kobietą seks nie smakował mi tak bardzo, jak ten solowy – w
samochodzie, nocą, przy zgaszonych światłach naprzeciw komisariatu, gdzie
najbardziej krewki ze ścigających tłumaczy się właśnie ze zbrodni, albo jest z
niej dumny. Wytrysk ubrudził pulpit i szybę. Otarłem pot z czoła ręką utytłaną
nasieniem – pójdę do sierżanta, żeby na gorąco przeprowadzić wywiad! Trzaskam
drzwiami mocniej, niż kiedykolwiek – Wreszcie nadeszła moja chwila!
***
- Głupek! – pomyślałem –
Szczęśliwie dla mnie, ten za kratami jest już mój. Mogę wszcząć oficjalne procedury.
Mogę w aktach sprawy poutykać zasługi i czekać na gwiazdki Łapię się, że czuję
podniecenie, jakiego nie czułem od wielu lat śpiąc z tą, którą tak naprawdę
ukradłem kumplowi, gdy ten nie stanął na wysokości zadania, jak pojechaliśmy
pod namioty. Pił i miał zbyt słabą głowę, żeby noc przyprawić westchnieniami
kobiety, z którą przyjechał. A ona cierpliwie czekała. Przychodziłem, a
zażenowanie z każdą nocą kurczyło się, aż w końcu zdobyliśmy się na odwagę
przyznać się razem do potrzeby ciał i kiedy krzyknęła w noc swoją radość
zakończoną pozytywnym testem…
Przeszłość czasami dosiada
mnie okrakiem i niemal czuję w odbycie, jak mnie deprawuje. Stukanie do drzwi
odziera mnie z niedopowiedzeń. Szkoda wzwodu… Zapowiadał się niezwykle okazale…
Ale może wygonię natręta i pozwolę sobie na ekstazę, jakiej nie zna nikt. I
gwiazdki porucznika.. zasłużyłem! Naprawdę. Wiem o tym doskonale!
***
- Co robić? Dyszę ciężko,
pomieszany w uczuciach. Zatłukłem oprawcę, a trzymają mnie jak zbira spod
knajpy... Owszem, ruszyliśmy z knajpy właśnie, ale przecież ścigaliśmy
PRZESTĘPCĘ! Mordercę dzieci takich, jak moja córeczka, której nikt na świecie
nie dorówna. Kocham ją i boję się o nią. Nie sypiam, bo może oddycha zbyt
rzadko i grozi jej bezdech senny. Karmię ptasim mleczkiem kocham bez granic.
Żaden kutas nie śmie się zbliżyć do mojej dzieciny. Do księżniczki. Niech
zapomni, jeśli mu życie miłe. Zabiję każdego śmiałka, a zuchwalcom wypruję
flaki i pozwolę sępom żreć je, nim zdechną.
***
- Czy może pan skomentować? – zacząłem,
gdy tylko otworzył drzwi, a ja wciąż byłem na zewnątrz. Zaśmiał i się w twarz,
a potem rzucił do mnie złożoną w rulon gazetę. Poznałem od razu – dziennik, w
którym na stronie głównej był mój artykuł o zboczeńcu. Tym samym, który nie
żyje. Dziwne uczucie, bo ja WYMYŚLIŁEM ZBOCZEŃCA korzystając z prywatnych
wspomnień. A sierżant… Zaprosił mnie na wizję – najpierw do celi, a potem do
prosektorium.
W celi siedział jakiś biedak, Może
widziałem go raz, czy dwa na ulicy ale nie był godzien, ani wzmianki w wiadomościach
– zwykły plebs, tło dla zdarzeń, więc nie – absolutnie nie.
Ten z prosektorium… Mara. Grzech
młodości, zemsta bogów. Znałem go! Zniknął wiele lat temu. Uciekł z
wojewódzkiego miasta, w którym mieszkałem podczas studiów. Moja pani, z którą
planowałem przyszłość…
Związek nie miał okazji sprawdzić się w
boju, bo zginęła. Nikt nie wie jak, ani dlaczego. A on zaginął chwilę później.
Sądziłem, że nie pamiętałem postaci, twarzy, czy choćby domysłu. Ale teraz na
katafalku miejskiej kostnicy rozpoznałem go bez wahania. TO BYŁ ON! Zabrał mi
kobietę życia i znikł poza zasięg zmysłów. Teraz leży w miejskiej kostnicy z
dziurą w głowie po ciosie kijem bejsbolowym w głowę…
- Co teraz? Przyznać? Wyprzeć się? Bronić
ofiary, czy sprawcy?
Zemdlałem. Profilaktycznie. Potrzebowałem
czasu… Może warto stracić pamięć podczas upadku…? Choć na chwilę, dla
ogarnięcie wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz