Wracałem. Sam już nie wiem skąd, z głową ciężką,
dobrze zakurzoną. Pieszo, co poniekąd miało uwolnić mnie od ciężaru wieczornej
rozpusty. Od mgieł w głowie i porannego kaca. Ulica absolutnie nie nadawała się
do spacerów. Zbyt szeroka, zbyt prosta, czego można byłoby się spodziewać po
pasie startowym lotniska, a nie po przyjaznym dla ludzkości deptaku. Z przekąsem
uśmiecham się do historii – tu ponoć było niegdyś lotnisko, ale wystartował
stąd ledwie jeden samolot, by chwilę potem awaryjnie i toksycznie przyziemić,
co karierę frontowego lotniska zakończyło bezapelacyjnie w ferworze zapalających
pocisków z katiuszy.
Ulica miała zalety – wiatr potrafił się tu rozpędzić
do prędkości przekraczających prędkość dźwięku i gwizd docierał do
sponiewieranych długo po fakcie, więc tubylcy pod wpływem płynnej fantazji
raczej omijali promenadę. Jednak wiatr wydmuchiwał stąd nie tylko brud i łzy.
Zdarzało się, że porywał westchnienia i niedokończone marzenia. Demony, zanim
urosły w siłę. Skołtunione, zmotłoszone i niezbyt dojrzałe wyglądały jak pęczki
skrobu w australijskim interiorze. Dla zakurzonej głowy, taki wiatr był
bodźcem. Szczepionka ostatecznie oddzielająca ziarna od plew. Nad ulicą smętnie
i dusznie kołysały się sodowe światła latarni rozedrganych w emocjach, a pod
nimi, chyłkiem, pospiesznie przemykały nieliczne samochody wystraszone
żółto-pomarańczowej, piekielnej poświaty na spopielałej czerni asfaltowej
rzeki.
Sepia i magia. Noc niedoskonała, zarażona barwami i
dechem piekieł. Wyobraźnię mam dość rozpasaną, podatną na podszepty i czekającą tylko nieuważnej chwili, więc czym prędzej podążyła w czeluści wsparta
wspomaganiem farmakologicznym. Uwięziłem dłonie w kieszeniach, żeby nie dotknąć
jadowitej okolicy. Nie głaskałem nic i nikogo, nie witałem się z cieniami i
pokutującymi wspomnieniami obcych, nieznanych istot przeglądających tęsknie
pyski w nielicznych kałużach, czy niedomytych witrynach zamkniętych barów.
Wieżowce, niczym gigantyczne kostki szarego mydła upiornie sterczały ponad
rzeczywistość i grzebieniem anten drapały niebo. Obojętne dłoniom, szukającym
zajęcia i znajdującym je poprzez dziurawe kieszenie. Ciepło, chociaż noc. Pot
zaczynał się perlić na czole, po frywolności i rozpasaniu samopas puszczonych
dłoni. Trudno – niech sobie radzą… radzę.
Tymczasem nogi mieliły pod wiatr i niosły mnie na
przekór. Trudny kurs, kiedy spod czaszki dymi bardziej niż z gejzerów w parku Yellowstone. Nawet
wytrawny żeglarz potrzebuje wsparcia, a co dopiero laik. Kapota wydęła się
niczym spinaker i chwytała w poły liście, paprochy i całą resztę, jaką wiatr i
Miasto było uprzejme wetknąć mi pod pachy. Ostrożnie zerkałem ku widnokręgowi,
aż w końcu odsłonił zapowiedź starszej części Miasta. Fatamorgana? Omamy? Szedłem
niewzruszenie i ostrym halsem meandrowałem pod wiatr. Mając nadzieję, na
korzystną zmianę, na zakamarki, zaułki, wąskie uliczki osłonięte liszajami
kamienic sprzed wieków, na cień pomników, na ratuszowe zaplecze pełne zapiekłych smrodów kuchennych i wejść dla służby poutykanych pomiędzy grube mury.
Wykusze, oficyny, przechodnie bramy, zadrzewione uliczki pełne legend i baśni
być może spełnionych…
Widok dodawał sił, więc szedłem wciąż, mijając ukłony
aut świadczących sobie nawzajem grzeczności, irytujące tych, co świadczą i tych,
którzy doświadczyć mieli okazję. Schodziłem im z drogi, uskakiwałem przed każdą brzytwą podwójnych ostrzy świateł, ale parłem naprzód jak rosyjski lodołamacz
zimą na Kamczatce. Przewijałem monotonne krajobrazy, jak zdjęcia w starym
albumie, aż doszedłem do placu, który miał być orderem za martyrologię.
Zwieńczeniem trudów i obietnicą nagrody. Oazą pośród niegościnnej nocy. Plac tętnił
życiem, choć zapadła wiekuista noc. Zanurzyłem się w podziemia przejść.
- Dno zstąpiło na dno – pomyślałem, mijając zamknięte
sklepiki pełne niewyjściowych majtek, zmurszałych bułek i zmumifikowanych
zwierzęcych futer. Szalet miejski cuchnący lizolem, chociaż najstarsi
mieszkańcy nie pamiętali, żeby zastać go kiedyś otwartym dla potrzebujących. Rytm
cudzych kroków pospiesznie wystukiwał tęsknego kankana, inny synkopami zmierzał w
kierunku rozpaczliwie czarnego bluesa. Jakaś matrona wsparta na niedorosłym ramieniu
roztaczała przed onym wizję arabskiego raju, wtykając mu w ręce pierś większą od
bochna chleba – autoreklamy nigdy dość! Ja wdychałem zapach, jeśli smród
katakumb można definiować w kategoriach zapachu. Pogwizdując beztrosko minął mnie
zziębnięty kloszard, otoczony aurą octu i niestrawionej dotąd wódki. Jakiś pijak
rzęził arię na dwa zaropiałe płuca. Wdychałem najstarszy ze znanych mi miejskich
smrodów. Najstarsze wspomnienie z dzieciństwa, którego nie miałem prawa pamiętać.
Przebrnąłem przez bukiet wspomnień i garść dźwięków
rozsypanych niczym rodzynki z dziurawej torebki. Wynurzyłem się po drugiej
stronie placu. W sam raz w chwili, gdy wiatr zaczął zawodzić i obiecywać
niestworzone możliwości w przedświcie jutra. A przecież właśnie opuściłem piekło i
wspiąłem się schodami przez cały zapyziały plwociną czyściec. Nade mną szalała
noc. Nie było jej jakoś więcej, czy bardziej intensywnie, ale była i pilnowała
opłotków i domniemań, nie dając szansy żadnemu ze znanych z mitologii zuchów. Duch antycznej tragedii uczepił się mojego ramienia i nie puszczał, jakby bał się solowego występu i
czekał, żeby pchnąć mnie na pożarcie światu.
Zaczepiłem wzrokiem o fontannę zmęczoną przeszłością.
Czynną mimo nocy, cieknącą jak znienawidzony kran, odbierający nawet myśli o
śnie pełnym ciepła. Na skraju sadzawki, w której kipiała woda, zapomniany z
imienia heros powstrzymywał lwa od ryknięcia. Dobrze mu szło najwyraźniej, bo
plac pełen był lwiego cierpienia, jednak pusty od jego werbalnej skargi.
Zapatrzyłem się w podziwie, jak depcze kark bestii i z kamienną cierpliwością
drze pysk potwora. Weterynarz-laryngolog. Lwu z wysiłku rosły kamienne migdały,
a może to były węzły chłonne? Siadł na zadzie i nawet ogonem nie ćwierkał. To
musiało boleć…
- No idźże wreszcie – scenicznym szeptem sapnął z
wysiłku heros, a ja rozglądałem się, jak jakiś głupi – Idź, bo dłużej go nie
utrzymam! Uciekaj szaleńcze, bo cię rozszarpie!
Ja? Uciekać? W tym stanie ducha? O bieganiu nie mogło
być mowy. Mogłem najwyżej pełznąć, jak przerażona jaszczurka pozbawiona ogona.
Podszedłem bliżej, by przyjrzeć się memu nemezis. Heros chyba nie przesadzał.
Dobry był. Muskularny i pełen żył. Trzymał bestię w cuglach, aż mu pot z
bicepsów kapał. A lew wzrok miał szorstki niczym pumeks. Patrzyłem na scenę
batalistyczną i już miałem szepnąć herosowi, żeby lwa między nogi zdzielił
trzewikiem z rzemyków, ale na samą myśl rozbolało mnie krocze i oczy się
zaszkliły. Nie dałem rady, bo facet facetowi takiej rzeczy robić nie powinien nawet w malignie.
- No dobra! – sapnął heros, a wzrok mu znienacka złagodniał –
Widzę, że nie odejdziesz, więc zostań, tylko się nie wygadaj!
Rozejrzał się wokół, ukradkiem, jak partyzant, czy
szpicel idący po śladzie podwójnego agenta. Zerknął na promenadę, na
nieskończoność pasa startowego i sandał mu zadrżał. Puścił bestię i klepiąc ją
po grzbiecie przysiadł na ramie sadzawki.
- Samson jestem – wyciągnął steraną wiekami dłoń –
Znajomi mówią na mnie Sami, a złośliwi Simpson. A ten tam, to Rex, ale kiedy
nikt nie słyszy, to mówię mu Reksio. Lubi to, choć nie przyzna, ale nawet taki
twardziel czasami chce się popieścić. Siadaj brachu. Bydlątko musi się napić, a
na horyzoncie nie widać obcych. Ja zresztą też lubię łyknąć. On pije tylko
wodę, bo jak sam widzisz – zwierzę! Ja piję mniej, za to bardziej pożywne.
Teraz, to już muszę uważać, bo stary jestem i w głowę idzie zbyt szybko. Chcesz
skosztować? Ambrozja już nie ta co dawniej i kolorów mniej we łbie po kielichu.
Nie wiem, kto to pędzi, ale na pewno nie dziewucha, bo moc ma taką, że
klękajcie narody. I żadnymi kwiatkami się nie odbija, tylko woltażem! Znać
ciężką rękę! To jak kolego? Zdrówko? Reksio! Zachowuj się, mamy gości! Nie
siorb tak. I nie chlap, bo znów mi sandały rozmiękną, a może i mchem porosnę.
Widziałeś kiedyś herosa, któremu mech wyrasta spod paluchów?
A gdyby tak fontanna co trunkami sika i dla herosów i dla lwów?
OdpowiedzUsuńCiekawe spotkanie:-)
zapraszam - możesz skosztować, czym sika - znam adres i nie zabłądzę!
Usuń