Nowomowa
wymaga, żeby zamiast swojskich, używać słów obco brzmiących, od czego nawet
prozaiczne czynności nabierają powagi i dostojeństwa. Taki „szoping” jest
najlepszym chyba przykładem. Zamiast włóczenia się po sklepach w bliżej
nieokreślonym celu mamy całodniowe wydarzenie, do którego należy się
przygotować nie tylko ekonomicznie, ale także psychicznie, oraz zadbać o oprawę
zewnętrzną. Może nawet prywatne „SPA” odwiedzić przed „szopingiem”, czyli
mówiąc językiem prymitywnych tubylców zanurzyć się w wannie i ułożyć strategię
zwiedzania galerii aż do wystygnięcia wody. Potem już tylko te drobne perypetie
z make-up’em, dres-codem, logistyką i już można oddać się szaleństwu
„szopingu”. Najlepiej w towarzystwie, żeby dzień dopełnić konsumpcją.
Nie
powiem – pozazdrościłem. Postanowiłem zakosztować nowoczesności, więc z samego
rana przygotowałem długodystansową kąpiel od której rozmiękły mi nie tylko
pośladki. Pomarszczyłem się na całym ciele, jakbym stworzył zewnętrzny mózg
pełen wykrotów i niezbadanych szczelin. Obciąłem pazury, wypolerowałem kły,
sprofilowałem szczecinę, wykonałem opryski zewnętrzne w miejscach wskazanych na
etykietach środków „for men only”. Usiłowałem zaczesać grzywę, która zupełnie
nie przypominała dzikości pierwowzoru i stała się oswojoną, mizerną grzywką i
ryczeć potrafiła tylko wirtualnie. W naturze bliższe jej było szlochanie za
utraconą świetnością. Cud, że wciąż jeszcze nie musiałem jej zaczesywać ku
lądowisku helikopterów na czubku głowy.
Byłem
gotów. Prawie. Zostało uzbroić się w plastik, żebym mógł spacyfikować
hipotetyczne łupy i namaścić je piętnem posiadacza. Jeszcze tylko kreacja!
Zapomniałbym zupełnie. Przecież „szopingu” nie wypada uprawiać w krótkich
spodenkach. Mój pogrzebowy garnitur na wielkie wyjście „do opery” odstawał od
trendów wiosna 2019 zarówno kolorystycznie, jak i krojem. Wbrew pozorom trochę
mnie to uspokoiło, bo pośrednio świadczyło, że strój musi poczekać w szafie na
renesans mody, zanim mnie-zimnego weń owiną. Zastanawiałem się już, czy nie
zrezygnować, kiedy pomyślałem (tzn. mój zewnętrzny mózg podrzucił sugestię), że
zrobię zwiad incognito. Będę się przekradał chyłkiem, wyłącznie bocznymi
alejkami i (jeśli będę zmuszony) ominę sektory promocji, żeby nie skalać ich
własną wulgarnością, a przy okazji zorientuję się czym okryć kubaturę, aby
mieścić się w średniej krajowej.
Podejść
do parkowania wykonałem chyba z pięć, jednak nie udało się zająć więcej niż dwa
miejsca i z pewnym żalem pomyślałem, że czas zmienić samochód na większy.
Trzeba zwalczać nostalgie i przywiązanie do roczników minionych. Chytrze
wybrałem market budowlany, bo męska część populacji zdawała mi się mniej czujna
i mogli nawet nie zauważyć, że moja odzież pochodzi z katalogu Jesień 2017.
Metki skrupulatnie ukryłem i starałem się być przeźroczysty, albo chociaż
ażurowy. Wstępny sukces – ochrona omiotła wzrokiem przedpole i nie wyprosiła
mnie za zakłócanie porządku publicznego, a elektronicznie sterowane drzwi nie
zacięły się gdy nadszedłem. Wybrałem największy z wózków z flagą zatkniętą na
lancy przytroczonej poręcznie i po rycersku wypłynąłem na suchego przestwór
oceanu.
Teraz
ja dumnie omiotłem przedpole. Przede mną drewno i plastik, w prawo kamień i
szkło, po lewej ziemia i metal. Na pewno było tam jeszcze jakieś drugie dno, a
może i trzecie, ale już pierwszy szereg zaspokoił moje aspiracje. Lekko tylko
zestresowany poddałem się ruchowi prawostronnemu i uderzyłem w kafle, gipsy i
włoskie marmury. Przechadzałem się po kamieniołomach hiszpańskich, zaglądałem
do francuskich łazienek, wdychałem portlandzki cement chwalący się ojczystym
pochodzeniem. Przeglądałem się w glazurze i nawet pryszcza wycisnąłem, gdy
obsługa zajęta była demonstracją walorów jakiejś zdeterminowanej pani
szukającej do łazienki nowego tła dla własnej urody z trudem mieszczącej się w
bikini w kolorze dopiero co wypatroszonego łososia. Męskość obsługi prężyła się
niezachwiana, gdy na wyścigi dostarczali rzeczone tło, a pani przyjmowała
wdzięczne pozy, każdą utrwalając smartfonem na wypadek, gdyby jednak przyszło
zmienić zeznania.
Kiedy
doszedłem do sedesów poczułem potrzebę naturalną w obliczu jednoznacznej oferty
tej niekończącej się ulicy. Uciekłem w aleję kabin prysznicowych, żeby z niej skręcić
w zaułek armatury, a stamtąd już prosto, jak z bicza trzasnął w dzielnicę farb.
Farby miałem „zaliczone” zeszłego roku i potwierdzone paragonem z gwarancją na dwanaście
miesięcy od daty, ale nie zamierzałem egzekwować, gdyż farba dzielnie trzymała
się ściany i ani myślała z niej zejść. Trzymała się ściany lepiej niż
doświadczony taternik podczas wspinaczki na Cerro Tore. Przeszedłem puchnąc z
dumy, że nic mnie tu zaskoczyć nie może i minąłem poezję w tomach zielonym,
żółtym i błękitnym. Poczułem w sobie rosnącą ekscytację, co sugerowało, że
zmierzam ku elektryczności. Przycupnąłem na chwilę oszołomiony wyborem, gdyż
otoczyły mnie drzwi wszelkiej maści, a każde wiodły do nieznanych światów z
sugestią, że może to być wyprawa w jedną tylko stronę. Przez elektryczność
przemknąłem jak piorun, żeby uziemić się w glebie dla roślin cytrusowych, a
następnie osiąść na torfie w celach rekreacyjnych.
Megafony,
jeśli nie szukały mnie jeszcze, to zajmowały się jakimś innym nieszczęśnikiem,
ale to mojej mizerii przyglądały się nieliczne panie. One wiedziały, że w
stroju z katalogu Jesień 2017 jestem najprawdopodobniej zaginionym, obłąkanym
klientem, który nie potrafi wydostać się ze sklepu, nawet korzystając z
traktorowej kosiarki, gdyż stoją one w alei podporządkowanej i nie ma szansy
wyjechać na autostradę wiodącą w pobliże wyjść ewakuacyjnych, okna życia są
zamknięte szczelnie, a pozostałe zalepione taśmą ochronną, żeby nie uświnić
ekspozycji spoconymi paluchami. Wlokłem się wsparty na wózku i czułem się
niepełnosprawny. Zapomniałem już, że taka wyprawa wymaga obuwia sportowego
dostosowanego do uprawiania trójtriatlonu i kondycji adekwatnej do jego ukończenia.
Nawet wózek, który powinien przywyknąć do pokonywania galaktycznych odległości
skrzypiał smętnie i okulał na jedno kółeczko.
Kiedy
dobrnąłem do kas czułem się starszy od węgla i samowładnie przyznałem sobie
medal orła białego, gdyż wraz z potem spłynęła ze mnie cała opalenizna. Może na
zewnątrz minęło już lato? Głodny byłem, jakby to podejrzenie było słuszne, a
przede mną trwały w milczącej zadumie dwa kilometry kolejki i to wcale nie
wysokogórskiej. Stałem potulnie, gdyż emerytowani wartownicy uzbrojeni w
kajdany, broń elektryczną i krótkofalówki patrolowali stado, prześwietlając
odzież stojących w poszukiwaniu kontrabandy. Kolejka meandrowała ocierając się
o regały kuszące promocją i dla zabicia czasu co bardziej krewcy kolejkowicze
urządzali pojedynki na rewolwery z wiertarek udarowych, albo ćwiczyli się w
rzutach lassem sporządzonym z przedłużaczy 40mb. Milion żarówek
energooszczędnych bezwstydnie flirtował ze mną, lecz byłem twardy. Udawałem, że
to nie do mnie się śmieją. Starszy pan za mną chyba był mniej odporny, bo co
dwa kroki uzupełniał wózek jakby miał emeryturę z gumy. W końcu dotarłem przed
oblicze elektronicznego oka uzupełnionego analogowym, służbowym uśmiechem
przyklejonym zapewne tym samym klejem, co stosowanym przy metkach, bo nie puścił
na żadnym szwie.
Przeszukałem
luk bagażowy wózka i z dumą położyłem na ladzie zawartość. Świecący jak ruskie
złoto półcalowy, mosiężny nypel z kodem kreskowym tak bogatym, że obawiałem się
o wyporność portfela. A jednak nie! Sześć dziewięćdziesiąt dziewięć! Mój
plastik rozpłakał się ze szczęścia. Zniesie to! Chyba, że niepostrzeżenie minął
mu okres połowicznego rozpadu.
No i dzięki tekstowi poznałam piękne słówko nypel. Będąc nieobytą zwykłam nazywać taki element złączką.Sądząc po cenie mógł to być nawet i ten :mosiężny 1/2 cala.Znalazłam takie cuś w Castoramie za 6,98. O 1 grosz mniej płakałby twój plastik.
OdpowiedzUsuńAle tekst super.Zabawnie jest spojrzeć na siebie cudzymi oczami. :)
Usuńno widzisz? może promocja była.
Usuńale na allegro można znaleźć nyple po 2,50, tylko wysyłka kosztuje i wychodzi ponad 10 złotych.
chyba, że zamawiasz hurtem.
nypel, to bardzo intrygujące imię dla elementu z metalu.
a co? biegasz po galeriach i uprawiasz "szoping"?
UsuńJeżeli już wyprawa to 2-3 godzinna do Obi lub Castoramy. Czasem lubię pogrzebać w tej tematyce. Zakupy oczywiście jednostkowe i gotówką z kieszeni. :)
Usuńdługi spacer... trochę taki industrialny, ale skoro potrzeba, to trzeba. sklepy są za duże. po godzinie usiłuję wzywać pomoc, żeby mnie ktoś wyłuskał z wnętrza i posadził choćby na krawężniku.
UsuńJedni lubią wyjścia do teatru, a inni... klimaty przemysłowo-przyrodnicze. Relaks ważna rzecz.
OdpowiedzUsuńgdzieś spacerować trzeba, żeby nie zgnuśnieć.
UsuńZgnuśnienie chyba nam nie grozi, chociaż... co człowiek to własna interpretacja. Na szczęście kilka cech wspólnych z pewnością można byłoby wyłowić.
Usuńja lubię się włóczyć po chodnikach miejskich. najchętniej blisko rzeki.
Usuńgóry na co dzień nie są dostępne, więc spaceruję między mostami.
Czyli pozostaje Ci okresowe łażenie po górach?
Usuńspacer, to nie wycieczka, a ruszać się usiłuję każdego dnia. nawet, jeśli to spacer dookoła rynku. nawet wtedy można przejść zygzakiem wąskimi, starymi uliczkami.
UsuńSpacer dobra rzecz.
UsuńTyle starań i wysiłku i tylko 6,99?
OdpowiedzUsuńbo w zakupach, to chyba nie o to chodzi, żeby wydać możliwie dużo, tylko żeby kupić to, co potrzebne. a w warzywniaku nypli nie sprzedają... ani w Biedronce.
UsuńMuszę się dopytać męża co to nypel. A poza tym, normalka, ostatnio kupowałam terakotę i glazurę, i szpachle do tego. Tylko odpuściłam sobie rytuały, dres-kody itp. Za to kupiłam w maszynie do której się wrzuca pieniążki napój, to było przeżycie! Poczułam się bardzo nowoczesna.
OdpowiedzUsuńtakie maszyny lubią połykać pieniążki, a nie zawsze oddają zakupy. skoro się udało, to na pewno jesteś nowoczesna.
Usuń