A
kiedy księżyc był już taki szczuplutki jak bywalczyni wybiegów mody ustawiłem
na jego krawędzi ławeczkę. Niewielką, z byle jakich desek zbitą. Ot - taką,
żeby przycupnąć zmęczony długim dniem. Usiąść i wypić kubek herbaty, albo
szklankę piwa w zależności, jak bardzo słońce swawoliło nim czmychnęło za płot
widnokręgu. Zmarudziłem trochę, bo księżyc wyraźnie usiłował odpłynąć.
Podskoczyłem i chwyciłem za róg. Potem podciągnąłem się szybko, bo pustka pod
nogami deprymowała mnie. Usiadłem na mojej ławce i otarłem pot z czoła.
Księżyc
wypłynął znad rzeki i wędrował nad miasto. Ciągnęło go do ludzi, a ja nie
miałem nic przeciwko – zresztą – i tak nie pytał mnie o zdanie. Byłem pasażerem
na gapę. Może nawet pasożytem, który na pochyłe drzewo wskoczył. Księżyc chudy,
to i mnie pępkiem nie zepchnął na ziemię i teraz znosi mnie, ale posiwiał na
tej chudej gębie od mojego towarzystwa.
Żeby
go udobruchać opowiadałem mu o rzece, o tym, jak rzucałem kamieniem marząc,
żeby przeleciał nad wodą i zniknął w szuwarach po drugiej stronie, albo jak
puszczałem kaczki na wodzie zliczając kolejne, coraz szybsze klaśnięcia o
lustro. Zerkał na rzekę i poprawiał srebrną brodę. Zwolnił, żeby dokończyć
toalety. Szczęściem nie uwierałem go zbyt mocno.
Pokazałem
mu palcem centrum, a on łaskawie się zgodził. Pokazałem mu ścieżkę, którą
biegłem, żeby nie spóźnić się na ślizgawkę, albo drogę, jaką wydeptywałem
pomiędzy kwiaciarnią, a pierwszą miłością, która uwielbiała róże bardziej ode
mnie. W obu wariantach zrozumienia – musiałem księżycowi wyjaśnić zagadkę, bo
chyba oszołomiła go niejednoznaczność układu tak prostego jak on-kwiat-ona.
Pokiwał w końcu głową ostrożnie, żebym nie ześliznął się wraz z ławeczką i
potem powędrowaliśmy dalej.
No
tak. Ledwie usiadłem mu na grzbiecie, niczym wesz na psie i już uzurpuję sobie
prawa. Mówię „my”, kiedy to on wędruje, a ja spoczywam na ławeczce i jestem
tylko mizernym gawędziarzem, kiedy on – nocny stróż obchodzi swoje gospodarstwo
obrane z kolorów i sprawdza, czy szakale nie wygryzają zbyt wielu dziur w
rzeczywistości. Póki noc młoda chciał zajrzeć daleko, bo bliżej świtu wzrok
zmęczony i już mniej chętnie spogląda ku kresom. Nosem pokazywał mi jakieś
odlegle góry, czy morza, wysrebrzał korony drzew i spijał pianę z odległych
strumieni.
Chciałem
go zatrzymać, żeby został tu, w mieście, bo bałem się, że sam nie dam rady
wrócić, kiedy się rozpędzi gdzieś daleko, ale jemu było już spieszno położyć
się gdzieś na pustyni i popatrzeć w gwiazdy beztrosko. Kiedy mijał jakiś
wieżowiec zeskoczyłem i pomachałem mu ręką. Niech frunie za swoim losem. Ja
zostanę. Schodziłem niekończącymi się schodami, bo nocą winda nie chciała
działać. Schody kręciły się i kręciły, skurzone, zmęczone i niekochane. Nocny
stróż poburczał coś pod nosem, kiedy wychodziłem – szczęściem nie rozpoznał we
mnie intruza.
Daleką
miałem drogę, bo przesiedziałem na grzbiecie księżyca dobrą chwilę i wyciągnął
mnie spory kawałek przez miejskie plenery. Wracałem szemrzącą z cicha nitką
asfaltu dyszącego całodzienny trud. Chyba był spragniony, więc zaproponowałem
mu spacer nad rzekę, żeby się schłodził. Zgodził się, bo w taką noc każdy się
godzi na wszystko.
Ciepła,
czarodziejska noc pełna marzeń bezwstydnie fruwających jakby to był bal dla
latawców. Stukałem rytm butami, a echo grało tymi odgłosami w squash’a obijając
o pomroczniałe ściany i witryny sztucznym śmiechem przystrojone. Ulica
wślizgiwała się z wielką wprawą pomiędzy stare kamienice, a wiatr penetrował
zakamarki i arkady jak szczeniak szukający zabawy.
Stanęliśmy
na moście, żeby odsapnąć. Ulica piła wprost z nurtu, a ja patrzyłem jak migoce
miliard łusek drobniuteńkich fal czesanych ciepłym, żółtym światłem. Rzeka nocą
stała się piękna i wcale nie odarta z tajemnic, kiedy ludzie ją podświetlili
nieznacznie. Usiadłem na kamiennej balustradzie i podkurczyłem nogi obejmując
kolana ramionami. Jakbym sam do siebie się przytulił. Siedziałem i patrzyłem w
wodę, żałując, że księżyc wolał biec niczym dziki mustang przez prerię, zamiast
zostać ze mną.
Chyba
się zadumałem i nie zauważyłem, kiedy ulica pognała dalej. Spomiędzy kamienic
dobiegał zmęczony rytm samotnych, spóźnionych kroków. Ocknąłem się, gdy zgasł
nieopodal. Podniosłem głowę i rozejrzałem się.
- Nie! – malarz gorączkowo
rozkładał sztalugi wprost na jezdni – Proszę, nie ruszaj się. Zostań tam jeszcze
przez chwilę. Pozwól choć naszkicować tę chwilę. Cóż za noc! Najpierw
rozkołysany pan na ławeczce przekomarzał się z księżycem, a teraz ty, jak cień
przytulony do nocy…
Doskonała opowieść na... dobranoc, ale kto mógłby spać w taką noc :)
OdpowiedzUsuńmoże ja?
UsuńNo tak, z pewnością, to bardzo możliwe, z księżycem na ustach. Dobrej nocy, Oko.
Usuńi była dobra. nawet bardzo.
UsuńKołysanka... początek taki prawdziwy i bajkowy jednocześnie. Kołysze słowami.
OdpowiedzUsuńto znakomicie. bo takie było założenie. miało kołysać delikatnie.
Usuń