Elektronika
zbyt mocno przytulona grawitacją do czegokolwiek zachowuje się skandalicznie.
Rozsypuje się w drobny mak kalecząc wszystko dookoła masą o ziarnie tak
drobnym, że żaden Kopciuszek nie poradzi już nic. Należy ją uznać za straconą z
chwilą, gdy utrata stabilności przestaje być liczona w mikrosekundach i sięga
wartości dostrzegalnych analogowymi zmysłami. Ciało co prawda znosi nieco
lepiej nagłą utratę wysokości nie tylko nad poziom morza, ale nawet nad poziom
ziemi, jednak również nie pozostaje bez szwanku.
Samolot
przyziemiał dokładnie tak samo, jak przyziemiałby metalowy kontener na śmieci,
który potknął się i utracił równowagę na wysokości dziesięciu tysięcy metrów
lecąc z prędkością ponad czterystu kilometrów na godzinę. Mayday, jak mantra krążyło
w trybach elektroniki, która jeszcze nie zorientowała się w sytuacji, podczas,
gdy analogowe struktury pospiesznie i bezwstydnie opróżniały się nie tylko z
płynów chcąc zminimalizować masę podczas nieuchronnego zderzenia niesprężystego
absolutnie. Kabinę wypełnił zbiorowy aromat przetworów organicznych usiłujących
wydostać się z objęć materiałów naciągniętych na korpusy. Kwaśny smród strachu
zagarnął wszystkich i opróżnił żołądki z treści. Gruntowne czyszczenie
przewodów pokarmowych nie zajęło wiele czasu i zostało go wystarczająco, żeby
ulec zbiorowej panice.
Za
oknami tłoczyły się jakieś niegościnne góry, poszarpane, ostre i
granitowo-oziębłe. Po takich górach można było się spodziewać wszystkiego
najgorszego, a już na pewno nie pikniku, gdzie jakiś najęty Szerpa będzie
osłaniał czółko przed udarem słonecznym, niosąc przy tym na własnych plecach i
głowie apartament królewski z kuchnią i SPA. Żadnych czerwonych dywanów, ani
nawet baru mlecznego. Miliony kilometrów kwadratowych wstrząśniętego gołoborza
pełnego grizzli, pterodaktyli i tygrysów szablozębnych, a do kompletu detal w
miliardowych populacjach, jak gzy, tse-tse, komary, skorpiony, toksyczne ważki
i roślinność podejrzana o wszystko poza skłonnością do zaspokajania potrzeb
wysublimowanych podniebień miejskiej arystokracji. Nawet hieny i skunksy
zdychają, gdy się podobnej biologii zaczną przyglądać z bliska, a w najlepszym
wypadku zacznie im garściami wypadać szczecina i skóra pokryje się liszajem.
W
takich to skumulowanych antywarunkach geografia postanowiła sprawdzić reakcję materii
na wzajemną bliskość. Słońce zagarnęło wszystkie pobliskie chmury, żeby nie
patrzeć na rozmiar nieszczęścia, elektronika darła mordę w nieskończonej frazie
wołając Mayday, ale nawet gdyby dosięgła innej elektroniki zachowującej się z
większą stabilnością, to przecież materia nie potrafi falować wystarczająco
szybko, żeby w sinusoidalnych podskokach zwiać z naszej klatki Faradaya, albo
wykorzystując tunelowanie cząstek skwantować własną tuszę i podążyć ścieżką
wielobitowej magistrali, żeby bezbłędnie zmaterializować się tuż za sieciowym dekoderem.
Krótko mówiąc – elektronika usiłowała zadbać o to, żeby miał nas kto
pośmiertnie opłakać, albo przynajmniej posprzątać bałagan, jakiego narobimy w
wyniku tego eksperymentu.
Wartość
oczekiwana była oczywista – z grubsza tona tatara w puszce, chwilowo
hermetycznie zamkniętej, jednak kwestią chwili było kiedy konserwa otworzy się
i rozpocznie się nieubłagalny proces gnilny. Niektórzy chyba go już rozpoczęli,
bo smród zgęstniał niemożliwie. Aż dziw, że nie wznieśliśmy się na takich
oparach. Los rzucał już fałszywe kości, żeby uatrakcyjnić doznania jednostek i
zindywidualizować je. Los nie lubi nudy i pewnie jakiś wybraniec będzie zdychał
odrobinę dłużej. Może nawet kilka dni… A może w poczuciu dobrego humoru Losu
ktoś przetrwa kataklizm i będzie mógł zachłystywać się cudownym ocaleniem przez
całe lata? Przekupiłbym dziada, ale nie wiedziałem czym, a odliczanie końcowe
już się rozpoczęło. Wysokość kurczyła się równolegle z czasem i jak na mój gust
czyniła to zbyt zajadle. Mogłaby pofolgować odrobinę. Żadnemu z nas nie
śpieszyło się aż tak do powrotu na ziemię.
Nasz
kierowca, chociaż pachniał równie nieprofesjonalnie, jak my, to jednak całą
swoją sylwetką usiłował nam wmówić, że panuje nad maszyną, albo naszym losem, i
zajadle czymś kręcił, ciągnął, pchał i sapał przy tym tak, jakby każdym
oddechem chciał zakląć w językach nam niedostępnych z obawy, że po wylądowaniu napiszemy
na niego skargę. Pomiędzy kroplami potu snuły się takie słowa jak turbulencje,
dziura, awaria i niestabilność, a takich normalnych, że za kwadrans stewardesa
poda lunch i menu znajdą państwo w kieszeni fotela, albo choćby drobnej
wzmianki o setce wódeczki dla bardziej strachliwych, to ani-ani. A strachu było
tyle, że biedna stewardesa musiałaby rozdysponować po litrze najmarniej, gdy
ziemia tak bezkompromisowo zbliżała się do naszego niewystarczająco
opancerzonego podbrzusza. Ba – dałem się ponieść marzeniom – ziemi nie było
widać po sam horyzont, który kurczył się zastraszająco szybko. Oddolnie
przyglądała się nam granitowa, wieloostrzowa piła i oblizywała się lubieżnie
jak głodomór czytający w ekskluzywnej restauracji menu ze świadomością, że
ciężar rachunku obarczy inne sumienie.
Ponieważ
zbliżanie się do ziemi kończy się brakiem reakcji ziemi, więc bliskie spotkanie
najwyższego możliwego stopnia staje się oczywistością do której splot zdarzeń
nieuchronnie dąży nawet w filmach aspirujących do naukowej fikcji, bez względu
na rasę, wiek i płeć reżysera. Nasz kierowca być może nie ogląda amerykańskich
filmów z dowolnie wybranego powodu, poddał się jednak konwencji dramatycznej i
do samego końca (czyli niezbyt długo) trzymał w dłoniach jakiś metalowy element
i nieskutecznie usiłował wydestylować z niego sok. W tym czasie gołoborze
wystawiło szpony, żeby pochwycić konserwę i otworzyć ją, aby jak najszybciej
dobrać się do szpiku nim nadlecą padlinożercy. Natura uwielbia szpik. Wiem to
tylko z literatury, jednak coś w tym być musi, bo szpik jest równie popularny w
sklepach, jak steki z ptaka dodo.
Samolot
wykonał z własnej inicjatywy jakieś skomplikowane manewry i chyba nie podobał
mu się pomysł z podbrzuszem, bo usiłował samopas zrezygnować z tego punktu
programu, wybierając ścieżki zaskakujące i nieoczywiste nawet dla geografii.
Chyba ją tym zaskoczył, bo patrzyła zdumiona z głupawą miną, jak podbrzusze
stygnie ślizgając się po zamarzniętym jeziorze i przeskakuje z jednej zaspy w
drugą, czochrając się o jakąś egzotyczną kosodrzewinę. Nastrój dramatyczny
wymagałby kilkunastu guzów, złamanej ręki, obrażeń wewnętrznych trupa i
zbliżającej się zbyt szybko przeszkody wertykalnej typu pionowa ściana w skali
dodatniej lub ujemnej, jednak tym razem zbliżał się karłowaty las, a przed
nosem samowystarczalnej maszyny toczył się bałwan śniegowy rosnący z każdym
metrem swawolnej podróży. W końcu bałwan nabrał wystarczającej mocy, żeby
poskromić ruch postępowy maszyny i dał odpór.
Elektronika
oczywiście odmówiła współpracy i stała się przeszłością, poziom strachu opadł
do wysokości, w której pół litra na dwóch zdawało się być godziwą rekompensatą,
a jeden złamany paznokieć nie był wart odnotowania w książce pokładowej statku,
który nareszcie przestał być powietrznym. Kierowca, któremu udało się w trakcie
lądowania wyhodować brodę dźwięcznie podrapał się po zaroście i ukradkiem
sprawdził, czy podobne błogosławieństwo dotknęło czubka głowy. Jako dowódca
okrętu musiał podjąć decyzję, czy opuścić statek, czy też stanąć dryf i czekać
na zbawienie. Smród eskalował tak bardzo, że postanowił uwolnić chociaż jego od
gęstej atmosfery i otworzył drzwi. Gaz szarmancko wziął pod pachę ciepło i
ulotnili się niezwłocznie. My zostaliśmy w obliczu nieskończonego chłodu
ciągnącego się wiele kilometrów we wszystkich kierunkach trójwymiarowej
przestrzeni.
Stewardesa
– właścicielka złamanego paznokcia (jak się okazało poniewczasie reklamacja
została uwzględniona i paznokieć wymieniono na nowy, dokładając nabłyszczasz
powłoki lakierniczej za straty wizerunkowe) dostrzegła, że nadciąga niespodziewany
ratunek, względnie nawałnica i wojenna zawierucha. Stanęliśmy gremialnie w
drzwiach i oknach wypatrując zbawienia, lekką trwogą zjednoczeni jednak, na
wypadek, gdyby to nie był koniec atrakcji. Od strony gór sunął na nas wał
śniegu wyglądający jak detaliczna lawina, jednak nie nabierał masy tak szybko,
jak powinna to czynić tocząca się kula śniegu. Patrząc na utoczoną samolotem
kulę tamten wał zdawał się być dopiero zalążkiem i nie powinien nas pokarać
nieodwracalnym dramatem.
Gapiliśmy
się gdy owo niepojęte coś zbliżało się do nas, w tempie, które uniemożliwiało
podjęcie przegłosowania decyzji – bać się, czy cieszyć. W końcu wał okazał się
pięcioma Białymi Pomponami, z których największy miał ze trzy metry wzrostu, a
najmniejszy pomachał nam chorągiewką w kolorach flagi narodowej Tunezji… a może
Turcji… Patrzyliśmy jak urzeczeni, a przybysze ustawili miniaturowy szpaler i
odtrąbili coś w rodzaju hymnu, dość jednoznacznie zachęcając nas do zejścia na
ziemię. Znów nadużyłem słów, bo nie chodziło o zejście śmiertelne, ani o
ziemię, tylko o to, żeby wyjść i skazić świeże powietrze w promieniu
wystarczająco dużym, żeby szafran stał się w okolicy gatunkiem wymarłym na
wiele lat. Z braku alternatywnych pomysłów wyszliśmy, wbrew tradycji puszczając
kapitana przodem.
A
kiedy staliśmy naprzeciw Białych Pomponów jak zmiana warty honorowej przed
obliczem majestatu, Dominujący przynajmniej wzrostem Samiec (?) zapytał
grzecznie, czy zechcemy przyjąć zaproszenie na krótkie wakacje w górach. Takie
last minute i all inclusive całkiem niedaleko, jakieś półtora kilometra stąd, tyle,
że w górę. Zaofiarował się, że pomoże nam dźwigać bagaże, względnie wciągną z
synem cały nasz samolocik, żeby nam niczego nie zabrakło. Najwyraźniej
trafiliśmy na jakąś przedsezonową próżnię w świeżo wykreowanym kurorcie.
Gospodarze patrząc w jakim tempie się poruszamy zaproponowali, żebyśmy jednak
wsiedli w swój samolocik, to nas doholują, zanim noc wleje się w doliny. Nasz
kierowca wsiadając mruknął coś na temat MTV i Discovery Chanel, a Pompony
radośnie kiwały głowami z wielkim entuzjazmem, że owszem dysponują oczywiście.
Najwyraźniej gustują w rozrywkach, bo ojciec z synem z lekkim tylko wsparciem
żeńskiej części rodzinnego klanu z animuszem przystąpili do pospiesznego parkowania
naszego bolidu na zapleczu nieodkrytego dotąd przez ludzkość kameralnego
hoteliku w górach. Najwyraźniej zbliżał się czas na serial o dzikiej
przyrodzie. Pewnie mieli niezły ubaw słuchając głupot na własny temat…
Pomijając poprzedzające lądowanie chwile grozy, takie wczasy w Krainie Białych Pomponów mogłyby być bardzo godne uwagi. Zwłaszcza biorąc pod uwagę moją całkowitą nieodporność na upały.
OdpowiedzUsuńczyżbyś pogodziła się z górami nawet?
UsuńZ górami nie pogodzę się nigdy - ale jestem w permanentnym konflikcie z wysoką temperaturą. Jeżeli da się na górę dostać inaczej niż pieszo, to nie ma problemu.
UsuńNo, może jest jeden: nie ma tam oceanu.
Usuńjest - tylko trochę daleko - można tylko patrzeć, ale już z kąpielą, to kłopot.
Usuńzrozumiałem, że Pompon wciągający bagaże wraz gośćmi to rozwiązanie, które oswaja góry i pozwala o nich myśleć bez nienawiści?
Pompon, samolot, kolejka linowa, winda...
Usuńplus klima i śniadanie do łóżka.
UsuńNie lubię jeść w łóżku - niewygodnie i pościel się brudzi. Klima obowiązkowa przy wysokich temperaturach, myślę, że u Pomponów niepotrzebna.
Usuńmoże trzeba dogrzać? do tego też służy chyba. ustawienie raju na czytniku, a reszta w szponach urządzenia.
UsuńDogrzewanie absolutnie niepotrzebne.
UsuńW końcu kobiety są gorące...
Usuńw wysokich górach temperatury panują wysoce ujemne, a nawet w jaskiniach nie należy spodziewać się więcej niż jakieś 7-10 stopni. chyba, że baaardzo głębokich.
UsuńNo to można rozgrzać się inaczej - po co zaraz klima?
Usuńnie pytam, nie wiem i nie wiem, czy chcę wiedzieć... ale powodzenia życzę nieustająco.
UsuńDziękuję - coś się wymyśli. Na pewno.
Usuń