Chociaż
śmiałem się głośno, kiedy powtarzał swoje nieprawdopodobieństwo, to jednak po
jakimś czasie ze zdumieniem odkryłem, że miał rację. W ogóle podejrzanie często
miewał rację, chociaż usta otwierał rzadziej, niż gorliwy katolik po
eucharystię. Wydawało się, że żartuje, że droczy się ze mną i usiłuje wykazać
mi ignorancję, a przecież on tylko inspirował i wskazywał ścieżkę. Niemożliwą,
pełną wykrotów i pułapek, ale przecież ścieżkę, którą mogłem podążać, a jeżeli
dopisze szczęście, talent i wytrwałość, może doprowadzi mnie do czegoś, czego
wstydzić się przed światem nie będę musiał. A on wzruszał ramionami i bez
cienia złośliwości mawiał wciąż, że dobry malarz z czerni i bieli wyczaruje
najbarwniejszą tęczę i nie potrzeba żadnej ultramaryny, żeby pokazać jak niebo
przegląda się w oceanie, ani jak czysty potrafi być śnieg, nim dotknie go wzrok
wieczoru.
Gruntowałem
płótno za płótnem i godzinami malowałem rosnącą za oknem lipę motając się w
szarościach i popielach. Z moich lip mogłem już zbudować spory park, albo aleję
wiodącą do bardzo odległego dworu, a one wciąż wyglądały, jakby Bóg spalił inne
kolory i zostawił mi w oczach pogorzelisko. Ojciec zaglądał tu rzadko, lecz za
każdym razem gdy przychodził wyjmował z paczki niemiłosiernie wygniecioną
paczkę papierosów bez filtra i palił, jakby mu się dokądś spieszyło, a ja
miałem wrażenie, że rozsnuwa mgły pomiędzy moimi lipami, żeby dorobić wszystko,
czego nie udało mi się namalować. Czasem kiwał głową, a ja patrzyłem na moje
martwe lipy ze łzami w oczach i niemal czułem, jak je spowija dym śmierdzącego
papierosa. Nigdy nie namaluję życia, choćbym kupił najdroższe farby…
A
potem ojciec wychodził zabierając jeden z nieudanych obrazów, a ja zaciskałem
zęby i kląłem głośniej niż wolno. Sąsiedzi wybaczali mi, bo to jedna z niewielu
fanaberii na jakie sobie pozwalałem, a i to niezbyt często. Wychyliłem się
przez otwarte okno, a wyglądać musiałem jak blady duch ubrany w resztki siwego
dymu. Z dołu przyglądała mi się dziewczynka. Miała może sześć, może siedem lat,
ubrana była w niebieską sukienkę w wielkie białe grochy, a buzią jasną z oczami
pełnymi ciekawości zarażała świat uśmiechem. Trochę mi było wstyd, że była
świadkiem mojej ekspresji , więc zapytałem, czy napije się ze mną herbaty. Na
ławce pod lipą, którą malowałem od dawna.
Kiwnęła
głową zaintrygowana, więc zaparzyłem w dzbanku jakąś pachnącą kwiatami i
egzotycznymi owocami, na tacę postawiłem dwie filiżanki, słoik z cukrem, bo
oczywiście nie używałem srebrnej cukiernicy, gdyż ta brudziła się od samego
powietrza zbyt szybko. Porwałem resztkę herbatników, które robić miały za
ciasto do herbaty i zszedłem na dół. Dziewczynka dygnęła grzecznie aż zmiękłem
cały. Ostrożnie postawiłem tacę na ławeczce pod lipą i zaprosiłem ją na
poczęstunek. Siedziała machając nóżkami zbyt krótkimi, żeby sięgnąć ziemi, a
może to ławka była zbyt wysoka?
Okazało
się, że mieszka całkiem niedaleko, w sąsiedniej kamienicy i właśnie czeka na
koleżanki, które wciąż jeszcze jedzą obiad i dlatego stała sama pod lipą, bo
samemu bawić się jest trudniej. Rezolutnie zapytała mnie czym się zajmuję i czy
potrafię się bawić, a potem uznała, że malowanie, to dobra zabawa, byle nie
przesadzać. Że czasami trzeba pobyć z ludźmi i zatańczyć, albo poskakać na
skakance. Nawet miała skakankę i koniecznie chciała mi pokazać, jak się to
robi. Patrzyłem, jak podrygują jej kucyki, gdy skakanka obijała się o ziemię, a
ona przeskakiwała lekko i z niemożliwą do opisania radością. Kiedy podała mi
skakankę oczy miałem tak pełne zachwytu, że niemal mokre od szczęścia.
Zapomniałem już radość młodości, ale poddałem się jej woli i skakałem
niezgrabnie, jak tłusty pies przez ten przykrótki sznurek, a ona klaskała w
ręce i dopingowała mnie do większej gracji.
Oddałem
jej skakankę, gdy tylko posłyszałem młode głosy wołające do niej wesoło.
Podziękowała za herbatę i zapytała, czy jutro też przyjdę, więc kiwnąłem głową,
bo głos mi się łamał i wolałem nie mówić nic. Pobiegła zupełnie zapominając o
mnie, a ja zostałem pod lipą, żeby ochłonąć. Przysiadła się sąsiadka wracająca
z zakupów. Wesoła, okrąglutka pani, która jak się okazało miała więcej dobrego
humoru, niż zmarszczek. Przysiadła się i dogadywała serdecznie poklepując mnie
po kolanie. Moje herbatniki nie pytając o zdanie pokruszyła i rozsypała wróblom
na żer i wyjęła z siatki jakieś ciasteczka nakrapiane różanym dżemem. Kupne,
ale miękkie i świeże. Napełniła filiżanki i siedzieliśmy razem oddając się
rozkoszy nieróbstwa. Nawet nie zapytała, ale sam z siebie opowiedziałem jej o
lipie i o tym, jak maluję ją, a ona wciąż nie chce ożyć i ciągle smutna i
spalona.
Pani
westchnęła i wtuliła się w moje ramię zamykając oczy. Wąchała mnie chyba, albo
dłońmi szukała czegoś, czego w sobie nie podejrzewałem, ale trwała tak nie
ruszając się, jakby zbierała się na odwagę. Potem zaczęła mi opowiadać cichym,
niepewnym głosem własną historię i całe życie, które tu, w cieniu malowanej
przeze mnie lipy spędziła. Aromat lipowy otulił nas, a cień, niczym miękki kot
położył się na naszych kolanach, żebyśmy nie zmarzli. Pani twarz rozciągała się
w uśmiechach wspomnień, albo marszczyła w chwilach grozy. Samą mimiką mogła
opowiadać historię, bo jej twarz była otwartą księgą. Nigdy nie musiała chyba
ukrywać uczuć, bo malowały się na jej buzi czytelniej niż literki w
elementarzu. Czas cofnął się, a jej twarz wygładziła się. Nie mogłem się
powstrzymać i chciałem pogłaskać ją po policzku, kiedy otworzyła oczy.
- Pokażesz mi
twoją lipę? – zapytała cicho – Ja o swojej ci opowiedziałam i bardzo chcę
zobaczyć twoją. Przyjdź jutro tu na herbatę i przynieś ją, dobrze?
Odprowadziłem
ją do drzwi niosąc siatki, a potem wróciłem po tacę. Wróble szczebiotały
wydziobując z niej okruchy po ciastkach, ale na mój widok rozpierzchły się i z
wysokości lipy krzyczały, żebym zostawił to, czego i tak nie zjem. Wysypałem
okruszki na ławkę i poszedłem do domu. Wyjrzałem przez okno i zamknąłem oczy… Patrzyłem
na lipę z zamkniętymi powiekami, a ona wyciągała do mnie ramiona… Malowałem
zawzięcie, aż nadeszła noc. Zapaliłem dwie ostatnie świeczki, jakie znalazłem w
kredensie, bo elektryczne światło wydało mi się zbyt brutalne i malowałem
dalej. Księżyc zerknął przez otwarte okno, ale poszedł do swoich spraw, a ja w
zapamiętaniu malowałem, jakby moje życie miało od tego zależeć. Mieszałem czerń
z bielą na miliardy odcieni szarości i modliłem się, żeby ożyły do złota
kwiatów, do wiosennej, pełnej życia zieleni. Do błękitu sukienki uśmiechniętej
dziewczynki i uśmiechu starszej pani, od którego zmarszczki topiły się i skóra
nabierała jędrności. Nawet brązowe wróble szarą smugą pociągnięte zaczynały
wiercić kuperkami niecierpliwie i napastliwie, dopóki czubkiem pędzla nie
rozsypałem pod lipą okruszków…
Słońce
zaglądało do pokoju z niemym pytaniem, po co świece palę w dzień, a ja usiadłem
na fotelu zmęczony, ubrudzony farbami i poszarzały z wysiłku. Koniec.
Wiedziałem, że w prostokącie płótna nie zmieści się ani jedna kreska, ani
najdrobniejsza nawet plamka. Obraz sechł lizany słońcem, a ja siedziałem wyzuty
z uczuć. Kiedy usłyszałem dziecinną radość za oknem podbiegłem do okna i
szukałem niebieskiej sukienki, ale nie było jej dzisiaj. Chciałem się
pochwalić, pokazać jej swój obraz, na którym ona skacze na skakance i uśmiech
ma tak piękny, jak tylko można. Zrezygnowany chciałem się już cofnąć, kiedy
zobaczyłem staruszkę. Popatrzyła na mnie pytająco, więc kiwnąłem głową, że
owszem – już schodzę na dół.
Wziąłem
obraz i sztalugi, a drzwi zatrzasnąłem nogą. Schody pojękiwały ze starości, ale
nie zwracałem na nie uwagi. Wyszliśmy razem. Pani niosła wiklinowy koszyk
dzwoniący cichutko porcelaną. Na ławce już czekały puchate kulki wiecznie
głodnych wróbli i przekomarzały się z nami o miejsce na niej. Pani z uśmiechem
przekupiła je sypiąc garstkę kaszy pod lipę, żeby pozwoliły nam usiąść i już
wyjmowała naczynia. Ustawiłem sztalugi tak, żeby mogła patrzeć nie wstając z
ławki i oparłem o nią obraz. Wciąż pachniał bielą i czernią. Poprawiałem obraz,
kiedy usłyszałem, jak zadzwoniła łyżeczka spadając na bruk pod ławką. Zanim się
zdążyłem obrócić zobaczyłem, że ulicą nadchodzi ojciec. Ledwie otworzyłem usta
był już przy mnie i chciał coś powiedzieć, ale pokazałem mu ręką ławkę, więc
usiadł obok starszej pani, której z oczu ciekły perłowe łzy. Ojciec machinalnie
sięgnął po filiżankę i podniósł ją do ust, gdy zerknął na obraz i znieruchomiał.
- Skąd
wiedziałeś? – zapytała pani łamanym głosem, a mój ojciec bez słowa przytulił ją
do siebie – Miałam taką niebieską sukienkę w białe grochy…
- Ja też ją
pamiętam – chrząknął niepewnie ojciec – I dziewczynkę z kucykami, która podała
mi skakankę, żebym spróbował…
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"czas, wieczność bezstronna
nie ma nic do rzeczy
w jednym człowieku
gubi się wieczność
a między dwoma przez wieki
może zahaczyć się
ta sama chwila"
("Stara proza. Nowe wiersze" - M. Białoszewski)
Pozdrawiam:)
nie między wszystkimi chce się zahaczyć taka chwila. a pewnie wielu by chciało.
UsuńCiepłe.
OdpowiedzUsuńCholernie ciepłe.
skoro zdarzają się krwiste opowiadania, to i na ciepłe przyszła pora.
UsuńTo zdecydowanie lepsze od krwistych. Lubię takie klimaty.
Usuńkawałki z artystami generalnie wychodzą jakieś takie mocno uczuciowe.
UsuńBo artyści widzą i czują więcej, głębiej. dlatego mam do nich słabość.
Usuńnajwyraźniej pisząc o nich zarażam się i udziela mi się.
UsuńI na dobre Ci wychodzi.
Usuńmalować, to ja się w ten sposób nie nauczę na pewno.
UsuńAle słowami malujesz.
Usuńtylko tak mogę próbować.
UsuńJesteś niesamowitym Mistrzem Klimatu Oko 😃 Tekst długi ale piękny, barwny. Super!
OdpowiedzUsuńskoro sprzedaję mgłę, to chcę, żeby każdy mógł ją poczuć na skórze.
Usuń