Na
nocnym niebie pioruny rozprawiały się z jakimś nieszczęśnikiem na tyle daleko,
że można było wyłącznie zgadywać. Dołem kołysało się morze. Trochę pijane,
snuło się wydając odgłosy przypominające niekończące się pochlipywanie. Widać
urżnęło się na smutno i melancholia łzawo skraplała się na nadbrzeżnych
kamyczkach wypychając je głębiej na plażę. Kompletnie pijane meduzy umierały w
piachu podrygując w nocnej bryzie. Niebo wyrzygało jakieś badyle i chwasty
podmorskie, które wlokło z daleka zapewne i z większych głębin.
Bezmyślnie
trąciłem nogą. But wbił się w zieloną oślizgłą masę z obrzydliwym mlaśnięciem.
Wyszarpnąłem nogę. Coś się przykleiło do buta i chciałem to strzepnąć z nogi,
kiedy zaświecił księżyc. Może zbierał gwiazdy ze sznurka, albo chciał pospacerować
chwilę, zanim burza go przegoni precz, gdy niechcący oświetlił mojego buta
pełnego zgniłej, mokrej zieleni. Na wierzchu błyszczał spocony bursztyn
wielkości małego jabłka. Lekki był i gdyby nie księżyc kopnąłbym go w to morze,
które właśnie głowę myło, bo spienione grzywacze śliniły się wynosząc
biało-żółtą brudną pianę na brzeg, który dziwnie zaczynał się kurczyć.
Ledwie
podniosłem skamieniałą żywicę, kiedy morze obmyło mi but. Nieudolnie, ale
jednak. Chciałem podziękować, choć sól zapewne zniszczy skórę zanim zdążę ją
spłukać. Patrzyłem na bryłę żywicy i na zieloną gnijącą wyspę, którą właśnie
tarmosiło morze. Pewnie jest na niej więcej takich okazów. Kiedy zastanawiałem
się, czy zanurzać się w tę cuchnącą bryłę poczułem, że mokry piach pęta mi
nogi. Każdy, kto stał tuż przy brzegu zna to uczucie, kiedy woda wypłukuje spod
stóp piasek i człowiek niezauważalnie pogrąża się w nim, aż z powodu utraty
swobody ruchów zaczyna się szamotać.
Chciwość
wyciągała szpony po tę pływającą już wyspę, kiedy niebo warknęło. Może to Zeus skarcił
Krakena? A może ostrzegał mnie, żebym nie pchał się nieproszony? Cofnąłem się o
krok. Piach wygryzł mi z butów zielony nalot, a stopy zaczęły łaskotać
drobniuteńkie ziarenka. Wiedziałem, że kwestią chwili jest, kiedy przestaną
mnie pieścić i zaczną kąsać do krwi. Cofnąłem się o krok, potem kolejny, a
morze napierało. Gwiazdy rozpierzchły się jak spłoszone stado wróbli i
pochowały się gdzieś w księżycowych kieszeniach, a i sam księżyc wychudł i gęba
mu się wyciągnęła, kiedy zmykał z nieba galopem, by suchą stopą do domu wrócić.
Morze
usiłowało mnie zajść od tyłu i przy kolejnym rozbłysku gniewu dostrzegłem, że
drogę na wydmy przecina rosnący pas czarnej wody. Odwróciłem się plecami do
żywiołu i pobiegłem. Pod stopami nie chrzęściło nic, tylko klaskało i mlaskało.
Plaża zamieniła się w trzęsawisko pokryte rozgniewaną, syczącą wodą. Kroki
kosztowały wiele wysiłku. Mrok sprawiał, że strony świata zlały się w jedną.
Miałem nadzieję, że przychylną. Biegłem. Metry stawały się milami, a sucha żółć
wydm opierała się o horyzont. Sucha żółć? To zapewne fatamorgana wiodąca na
pokuszenie, albo zgubę.
Woda
atakowała również z góry. Tłuste krople rozbijały się na mojej twarzy,
oślepiając mnie doskonale. Włosy przyklejone do skóry zdawały się być mackami
glonów, czy mątw – żywe, złośliwe bestie wsuwające czułki w uszy i oczy.
Krzyknąłbym, ale się bałem, że wślizną się do ust i mnie uduszą, albo zagryzą
od środka. Biegłem niekończący się maraton przez plażę, którą pokonałem w
przeciwnym kierunku sam nie wiem kiedy. Zdyszany potknąłem się i nie chciałem
wiedzieć, co mi podcięło nogi. Ręce wyrzucone instynktownie przed siebie wbiły
się w piach niemal po łokcie.
Wbiły
się w piach – nie w wodę! Na kolanach wspinałem się na wydmę kalecząc dłonie o
suche trawy twardsze chyba od kamieni. Pod dłonią zachrzęściło coś i poczułem,
jakbym dłonią rozdeptał jeża. Ostre igły wyschniętego mikołajka wbiły się
głęboko w skórę i piekły. Wrażenie spotęgowane solą i strachem sprawiło że
krzyknąłem z bólu. Jeszcze bałem się zatrzymać, bo miałem wrażenie, że morze
podgryza wydmę od dołu i usiłuje strącić mnie w otchłań niczym larwa mrówkolwa.
Wspinałem się z obolałą dłonią, z kolanami, do których woda z piaskiem
przykleiła się kalecząc ciało do krwi.
Wreszcie
osiągnąłem szczyt piaskowego wzgórza. Wiatr wył morską wściekłość i szarpał
mnie za włosy, bił po twarzy wszystkim co znalazł. Nawet piasek opity do
nieprzytomności potrafił udźwignąć i sypnąć mi w twarz. Cofałem się przerażony,
zmarznięty i ciężko dyszący. Kolejne wyładowania tłukły wodę gdzie popadnie,
jakby chciały wymordować w niej całe życie. Rozglądałem się uspokajając oddech.
Gdzieś w prawo ode mnie niczym w karetce na sygnale kręciło się światło latarni
morskiej. Wirowało pospiesznie, jakby natarczywością chciało przebić się przez
noc pełną przeszkód i wesprzeć zabłąkanego śmiałka. Mnie?
Zsuwałem
się ze zbocza wydmy i chyba wypłoszyłem jakieś zwierzę, bo pognało na oślep wystraszone
bardziej ode mnie. Morze go nie ścigało, a Zeus nie dojrzał, więc umknęło
szczęśliwie za kolejną hałdę piasku i znieruchomiało. Niebo rozprute
błyskawicami wylało się całkiem. Jakby ktoś bogom pod tyłkami odkorkował wannę.
Doliny na wydmach nie nadążały spijać, choć piach chętnie przytula wodę i nie
grymasi nigdy. Tej nocy nie nadążał. Stokami spływały strumienie, a we
wgłębieniach piekliła się niewypita woda rozstrzeliwana niecierpliwymi
kroplami, które spóźniły się z wizytą.
Czas
przyglądał się temu wszystkiemu ponuro, bo nie znosi, kiedy się go popędza.
Stał i patrzył jak ziemia usiłuje złapać oddech i zachłystuje się potęgą
niebios. Miał w nosie, czy ziemia przeżyje. Bardziej bolało go, że to nie on
jest sprawcą, a tylko widzem. Wstałem niepewnie i zrobiłem kilka kroków, bojąc
się, że morze dopadnie mnie i tu, gdy pozostanę na skraju zasięgu. Szedłem
szczytami szukając ustronia. Sosnowy las majaczył zupełnie blisko. Nawet zbyt
blisko, bo wiatr przygiął korony niemalże do ziemi. Mogłem powąchać kwiaty z
samego czubka stuletnich drzew. Nie chciałem. Schodziłem z drogi i sosnom i
wiatrowi.
Sosny
mają wystarczająco sękate życie, żeby podołać gniewom rozpętanym dla kaprysu
niebios. Przeczesane, ze szczerbami gałęzi potrafią przetrwać zimowe sztormy i
wiosenne burze, a blizny i szramy posklejane żywicą noszą dumnie jak medale za
odwagę. Pomacałem kieszeń – jest! Nie zginęła w ucieczce bryła znaleziona w
zielonej wyspie. Powlokłem się w stronę wioski i zupełnie bezmyślnie wszedłem
do gospody. Pełna była ludzi. Tubylców, którzy wątrobami i piszczelami wyczuwali
pogodę, więc wiedzieli, że ten wieczór należy spędzić w gronie znajomych. Na
kominku strzelały szczapy sosnowe, bo o sosnę tu najłatwiej. Zapach i wesołe
poćwierkiwanie płonącego drewna dawało chwili odświętny nastrój. Barman tylko
na mnie popatrzył i bez słowa postawił przede mną setkę wódki.
- Pij! – nawet
nie zakręcał butelki, tylko czekał, aż skończę przełykać płynny ogień. To nie
była wódka, jaką się trzyma na półce w knajpie. To było coś tylko dla swoich.
Kiedy przełknąłem, a zanim łzy skapnęły na ladę nalał po raz drugi – Warto było
szlajać się po nocach?
Sięgnąłem
do kieszeni i w milczeniu położyłem na ladzie kamyk. Zielony, jak niedojrzale
jabłko i wciąż oblepiony wodorostami…
Woda miesza, jak czas...
OdpowiedzUsuńMorze z falami przesuwa we wspomnienia ..
Jutro otrze Ci oczy blaskiem słońca 🌞 oślepi wspomnenia
ciemność też miesza i zabłądzić łatwo.
Usuń