Latarnik
był stary. Może nawet równie stary, jak to miasto. Szedł koślawym, niepewnym
krokiem niosąc żerdź, którą przytykał do palnika gazowego i stwarzał światło –
najpierw niebiesko-zielone, a kiedy się zagrzało to żółto-pomarańczowe, czasem
spływające kroplą czerwieni, gdy jakaś nieuważna ćma spłonęła w jej objęciach.
Chociaż nie było zimno latarnik ubrany był w prochowiec w kolorze ziemi. Jakby
na nim układał się każdego wieczoru, gdy skończył obchód i leżał ciesząc się
barwami nocy podartej sznurem gorących pereł. Na głowie miał kapelusz
wymiętolony, jak chustka zbyt długo noszona w kieszeni - może używał go zamiast
poduszki? Takiego kapelusza nie powstydziłby się żaden mistrz magii.
Iluzjonista bawiący gawiedź ze sto lat temu.
Zapalał
lampy i zarażał rzekę tańcem świateł. Bo światła żyły i w upiornym milczeniu
tańczyły drżąc w ramionach wiatru. A kiedy przeglądały się w lustrze umykającej
cichcem rzeki… Rzeka nie była łaskawa dla nich. Szarpała obraz na strzępy,
dzieliła na drobne, jak fotografię ukochanej, która odeszła z innym. Siedem…
Siedem płomieni podskakiwało na drobnej fali, a kroki latarnika odmierzały czas
do narodzin ósmego. Wstrzymałem oddech. Buty latarnika znały drogę do ósmej
latarni niemal tak samo dobrze jak on. Wiedziały, która z kostek zadrży pod
ciężarem starego ciała, a na której but się ześliźnie w fugę schowaną pośród
granitów. Kroki nocą stają się tak nieznośnie zuchwałe, że odbijają się od
zamkniętych, dębowych wrót kościołów, od nieskromnych, rzeźbionych portali
kamieniczek skarlałych ze starości, od okien, w których szyby zmatowiały od
kurzu, pajęczyn i wzroku pozbawionego nadziei.
Wstrzymałem
oddech i obiecałem sobie, że właśnie dziś się wydarzy wszystko, co wyśniłem,
jeżeli wytrzymam bez oddechu, aż latarnik rozpali ósmego tancerza. Wstrzymałem
oddech i zacisnąłem kciuki wiedziony tym dziecięcym przekonaniem, że kciuki
ściskane mocno i z wiarą zwiększają szansę na spełnienie. Dziś chciałem, żeby
przyszedł tu i mnie znalazł. Mój człowiek. Dla mnie. Ten, który powie mi i
popchnie we właściwą stronę. Ten, który wie. Mój prywatny Cagliostro. Mistrz.
Stałem i patrzyłem, jak echo kroków latarnika odbija się od klombu, na którym
zasypiały jakieś pelargonie, czy może błyszczące szałwie. Ósma latarnia
schowała się w cieniu pomnika, na którym jakiś święty rozszarpywał węże od
trzystu już lat. Węże były tłuste i olbrzymie. Każdym mógł nakarmić nie tylko
rodzinę ale i gości zaprosić, a węży był cały, niepoliczalny kłąb. Pewnie tylko
rzeźbiarz wiedział, ile naprawdę ich miażdży święta ręka uzbrojona w ostry
szpon włóczni.
Wiatr
sapał wraz z latarnikiem patrzącym z lękiem na świętego. Może bali się, że
święty zmęczony monotonią zaprosi ich na wieczerzę? Albo poprosi o pomoc? Tej
nocy latarnik skulił się pod ciężarem wzroku świętego, aż poły prochowca
zaszeleściły na kocich łbach. Zwolnił! Ciężar spojrzenia wytrącił latarnika z
równowagi, a ja resztką sił wstrzymywałem oddech, w którym nie zostało już ani
kropli tlenu. A przecież obiecałem… Czekałem i zliczałem kroki... Zębami
schwytałem wargę, żeby nie krzyknąć i nie nachlać się powietrza. Jeszcze
minutka, kilka drobnych kroków i pstryknięcie drągiem, żeby eksplodowała
supernowa. Ósmy płomień, po którym miał nadejść mój Nauczyciel. Jak bardzo
chciałem go pogonić, żeby nie zwlekał już dłużej. A on… Podniósł łeb i szeptał
coś do świętego, a może zaklinał węże. Właśnie dziś. Właśnie teraz, kiedy
obiecałem i czekałem spełnienia obietnicy.
Zawziąłem
się, choć łzy mi ciekły po policzkach. Takie ciche, ostre łzy, które ryją
bruzdy nie na twarzy, ale w duszy. Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie i
nawet wiatr zagrodził drogę latarnikowi. A kiedy wreszcie ukłonił się świętemu
i poczłapał do ósmej latarni… straciłem przytomność. Zwiędłem jak niepodlewany
kwiat i osunąłem się na bruk szorując plecami po wielowiekowej, ceglanej elewacji.
Noc w mojej duszy zgęstniała do czerni tak intensywnej, że aż granatowej,
przetykanej fioletowymi iskrami. Aksamitnej. Takiej, która otwiera nieznane
wymiary, bo w trzech zaledwie czuła się ubogą. Czy śmierć jest równie bogata w
wymiary? Taki sen, który śni się nie tylko w czasie i przestrzeni, ale też w
niepoznanych wciąż wymiarach sprawiających, że wszystko tu przestaje być
istotne i dusza wyciąga ręce jak dziecko widzące pokusę, by biec z roziskrzonym
wzrokiem krzycząc bezwstydne „chcę” i nie martwiąc się tym, co zostawia za
plecami?
Kocie
łby spijały moje łzy, ale one potrafią pić łzy. Robią to już tysiąc lat i nie
obcy im smak łez. To koneserzy. Potrafią rozpoznać dobre roczniki i z bukietu
wyczytać, jakie było lato onegdaj, gdy te łzy posiano. Kiedy osuwałem się, żeby
mogły skosztować mojej bezsilności, dwa siekacze wież katedralnych zamajaczyły
w szyderczym uśmiechu. Szczeliną pomiędzy nimi nie wypłynie do mnie zbawienie.
Tam trzeba pójść i to na kolanach. Stamtąd łaska nie przyjdzie sama. Trzeba wykupić
bilet i ukorzyć się, jak czynili to pątnicy od tak dawna, że nawet kamienie
nasiąkły ich żarliwością. Święte kamienie. Nabrzmiałe zbiorowym
bałwochwalstwem. Moje kolana były bezwolne. Nie chciały nieść mnie przed
sędziwe oblicze ołtarza zbierającego dziękczynienia i kurz wieków.
Kiedy
się ocknąłem… Gdzieś nade mną gwiazdy bawiły się w berka, a jakieś ranne
ptaszki ćwierkały pierwsze komentarze. Trawa pode mną była szorstka, zapylona
lipcem, twarda, ale powoli mięknąca poranną rosą skropiona. Patrzyłem na
bezkres nocnego nieba i czułem w sobie spokój, jakiego nie czułem nigdy
wcześniej. Nie czułem nawet potrzeby identyfikacji otoczenia. Mogłem być
wszędzie i nigdzie – bez różnicy. Wiedziałem tylko, że jestem u siebie. Dla
siebie i w zgodzie z sobą. Leżałem, a mój uśmiech poszerzał się i nie poczułem
nawet, że kącikiem ust uciekła mi ślina, łaskocząc w policzek i kapiąc pomiędzy
źdźbła trawy. Ktoś gwizdnął. Cicho, rozkazująco, natarczywie. Wiedziałem, że na
mnie gwizdnął, że czas, lecz nie wiedziałem na co i skąd ów dźwięk dobiegł.
Podniosłem głowę i rozglądałem się w pomroce.
Siedziałem
na wzgórzu, z którego panorama rozciągała się na najstarszą część miasta. Tę
samą, w której czekałem na Mistrza. Tę, która rzuciła mnie na kolana, bo
marmurowy święty ważniejszy był od moich marzeń. A teraz leżało po drugiej
stronie rzeki i spało kokosząc się w uświęconym śnie i tylko kły katedralnych
wież kąsały niebo. Żadnej chmurze nie przepuściły. Może z nich wysypywały się
gwiazdy, niczym pierze z poduszek? W wodzie odbijały się całe ławice gwiazd, a
małe, głupiutkie rybki usiłowały najeść się nimi i skakały nad nurt, żeby
pochwycić srebrno-błękitne diamenty skrzące się niepowstrzymanie. Szukałem
tego, który mnie wołał, ale nie widziałem go nigdzie. Dopiero, gdy przeciągnąłem
wzrokiem wzdłuż brzegu zobaczyłem.
Stał
na małej, rozkołysanej łódce. Próbował się wyprostować, ale nie za bardzo mu
wychodziło. Garbus z Notre-Dame… Gwiazdy siadały na wygniecionym kapeluszu,
albo nurkowały mu w kieszenie prochowca, jak słodycze spakowane babciną ręką w
dziecięcą kurteczkę. Machał do mnie ręką ponaglająco, a przecież życzliwie.
- Rusz się
wreszcie! – schrypnięty głos podskakiwał na zmarszczce fali i wygładzał się
płynąc do mnie – pora pogasić latarnie. Niech odpoczną dziewczynki, bo
wieczorem znów przyjdzie im nieść światło w noc.
Droga na drugą stronę życia,powinna być rozświetlona, żebyś nie zaginął w gąszczu wspomnień
OdpowiedzUsuńdobrze, że są latarnie. i latarnik.
UsuńZawsze możesz nawiązać z nim romans...
Usuń😄
gdyby każdy chciał nawiązać z nim romans chłop nie miałby czasu na zapalenie latarni.
Usuńpoza tym nie romansuję jednopłciowo - pod tym względem jestem staroświecko konserwatywny.
Piękne i wzruszajace opowiadanie. Masz bogata wyobraźnię. Serdeczne pozdrowienia znad sztalug malarskich przesyła Krysia
OdpowiedzUsuńmoże uda się namalować mój obrazek - korzystaj śmiało.
Usuńja ledwie rozróżniam, który koniec pędzla należy trzymać.
"Mogłem być wszędzie i nigdzie - bez różnicy. Wiedziałem tylko, że jestem u siebie, dla siebie i w zgodzie ze sobą."
OdpowiedzUsuńCzy tak wygląda Nirwana? Chciałabym jej doświadczyć, ale chyba nie znalazłam jeszcze mojego Mistrza. A może sama sobie będę Mistrzem?
może... tylko nie wstrzymuj oddechu tak długo. nie zawsze uda się dobrze upaść.
UsuńWcale nie zamierzam upadać - zamierzam iść, zawsze do przodu. Może spotkam Mistrza Zen, a może spotkam siebie i znajdę spokój i harmonię.
OdpowiedzUsuńa szukasz tego?
UsuńTak, doszłam do wniosku, że jeśli żyjemy w zgodzie ze sobą to żyjemy też w zgodzie ze światem. Zawsze trzeba zacząć od siebie.
OdpowiedzUsuńw takim razie życzę Ci, żebyś spotkała siebie. choć na chwilę.
UsuńZdecyduj się, kły czy siekacze katedralnych wież? Dwie nie starczą na całe uzębienie.
OdpowiedzUsuńŻeby nie było, że się czepiam, fajny opis wędrówki latarnika.
z bliska - siekacze, z daleka - kły. stojąc niedaleko nie widać zwieńczenia wież
Usuń