Z
węży plotę koronę cierniową. Nienasyconą, podstępną,
bezwzględną i śmiertelną. Zewsząd sterczą kolce zębów
jadowych utkanych gęściej niż na zbroi akacji wystraszonej głodem
zwierząt. Oszałamiam węże spojrzeniem. One też potrafią patrzeć
z tak daleka, że ich oczy zdają się zawierać próżnię gdzieś
tam, dokąd wzrokiem trudno sięgnąć, jednak moje spojrzenie
zawiera odmęty nie do wytrzymania nawet dla nich. Mieszczę w nich
nieskończoność wszechświata, źrenice czarnych dziur hipnotyzują
doskonałym brakiem barw o tak wielkiej intensywności, że węże
nie śmią drgnąć, nawet wtedy, kiedy plotę supły i sprzymierzam
je ze śmiertelnym wrogiem. Wić się odtąd będą wspólnie, w
jednym kłębie, który zabija z czystej nienawiści. Nie dla łupu,
nie dla obrony. Zabija, bo może. Bo potrafi i każde życie uzna za
wroga, jeśli tylko zbliży się na tyle, żeby sięgnąć je choć
jednym kłem.
Oset
z zazdrości zwiądł i zesztywniał. Nie było go stać na więcej.
Martwe igły stwardniały w słońcu, gdzie im jednak do korony. Mogą
wzbudzić najwyżej pełne pasji przekleństwo i drobną uciążliwość,
kiedy trzeba wyciągać ciernie igłą, czy zębami. Korona dyszy i
ocieka jadem. Od samego patrzenia można dostać gęsiej skórki, a
co wrażliwsi, to i drgawek. Konwulsji przedśmiertnej, nim zostaną
namaszczeni błogosławieństwem niebytu. Rytuał przejścia wymaga
odrobiny bólu i drugiej – strachu. Bez tego każdy chciałby
spróbować. Czas poleruje szkielety odważnych, pozbawiając męstwa
tych, którzy dopiero chcą. Albo zdaje się im, że chcą. Bo ci,
którym nie straszne przesłanie i tak przyjdą do mnie. Przymierzyć
koronę. Poszukać nieśmiertelności w śmierci. W lustrze gasnącej
świadomości przejrzeć się i przejść tam, dokąd nie ma dostępu
życie. Jedyne wrota. Wąskie oko klepsydry z cieknącą piaskiem
ścieżką.
Węże…
Chyba wreszcie polubiły dotyk. A może łatwiej im trawić, kiedy
ściskam obłe ciała i przesuwam dłońmi szukając splotu. Chude są
moje węże. Gdybym widział kolory, może okiem konesera mógłbym
delektować się barwą ciał, szukałbym niedoskonałości, albo
ciągłości przejścia między ich elastycznymi skórami pełnymi
błyszczących łusek. Dziś… wszystkie są czarne. Szaro-czarne.
Nie potrzebują kolorów, by wabić, albo ostrzegać. Korona jest
wabikiem i śmiercią tak jawną, że nie musi manifestować nic. Nie
przyjdzie po nią żaden romantyk chcący skosztować tajemnicy.
Żaden ciekawski nie przytuli się, by zrobić niepowtarzalne ujęcie.
Przyjdą ci, którym świat barw zda się mdłym i niestrawnym
daniem. Przyjdą szukać ukojenia w mroku. Tam, skąd nie wraca się
już nigdy, albo wraca odmienionym.
Kopię
od niechcenia jakieś kości, czaszki mdleją i zakwitają kurzem
ostatniego grzyba, by wiatr ukołysał kurz w miniaturową wydmę i
połączył ją z innymi. Węże krztuszą się i zachłystują.
Zupełnie, jakby czuły aromat gnilnych procesów, gdy tkanki miękkie
rozchylają się smrodliwym kwiatem, by odsłonić nasienie kręgosłupa.
W łukach kości biodrowych kołyszą się resztki jadalne dla
ścierwojadów, których skóra jest toksyczna od urodzenia. Tu nie
mają dostępu. Korona nie potrzebuje służby. Nie potrzebuje
ukłonów i potwierdzenia swojej wielkości. Tu mięso dogorywa
statecznie i bez pośpiechu. Ścierwojadom kręci się w głowach na
samą myśl o marnotrawstwie, jakie ma tu miejsce, jednak podchodzą
dopiero wtedy, gdy przekroczą granice strachu. Przychodzą po
śmierć. Korona nie oddaje łupów. Nie zna zmęczenia i litości.
Nie ma wątpliwości, czy dylematów. Naznacza życie kroplami jadu,
zręczniej, niż zdolny tatuażysta. Potem… mięso może już tylko
dojrzewać i odsłaniać kości.
Muchy
oszalały z bólu. Wirują, jak ohydna aureola konsumując własny
głód w sobie. Powietrze tężeje, jakby słońce zapomniało o tym
miejscu. Korona wypatruje łupu. Leniwie. Wie, że nie musi biec, że
wystarczy poczekać, aż przyjdą. A przyjdą na pewno. Zawsze
przychodzą. Jedni biegną, inni wahają się, ale kiedy zdepczą już
kości, kiedy przełamią w sobie bariery – przychodzą. Mierzę
koronę. Wsuwam ją ostrożnie na wygładzoną czasem czaszkę,
jakbym zakładał perukę. Włosy ożywają. Korona uwielbia moje
ciepło, chociaż nie mam go za wiele. Raptem tyle, ile zostawi
słońce, które chyba gaśnie, ukrywając wirujące muchy w
niebycie. Przysiadłem na kamieniu. Czekam. To jedna z niewielu
rzeczy, które potrafię robić. Nie ma we mnie niecierpliwości.
Nerwów nie ma. Czas już dawno obrał mnie z nich. Korona układa
się w wątłym cieple i drzemie zdradziecko. Oczy im gasną, jakby
zasypiały. Tylko języki przeszukują pasma nadciągających smaków
usiłując wyłowić życie. Pozwalam im zostać. Nie śpię, nie
żyję. Trwam, dając koronie oparcie. Potrzebuje tego. Życie
potrzebuje. Niezawodnego końca, który się nie ulęknie i spełni.
Wszystko. Strzegę bramy. Granicy między tu i tam. Nie mam potrzeb,
więc przekupić mnie trudno. Jeszcze się taki żywot nie znalazł,
który przyniósłby mi dar nieodparty. Z obu stron zjawiają się
zuchwalcy, żeby przymierzyć koronę. Wiecznie nienasyconą.
Przechodzą. Idą, zostawiając wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz