środa, 24 czerwca 2020

Celnik.


Z węży plotę koronę cierniową. Nienasyconą, podstępną, bezwzględną i śmiertelną. Zewsząd sterczą kolce zębów jadowych utkanych gęściej niż na zbroi akacji wystraszonej głodem zwierząt. Oszałamiam węże spojrzeniem. One też potrafią patrzeć z tak daleka, że ich oczy zdają się zawierać próżnię gdzieś tam, dokąd wzrokiem trudno sięgnąć, jednak moje spojrzenie zawiera odmęty nie do wytrzymania nawet dla nich. Mieszczę w nich nieskończoność wszechświata, źrenice czarnych dziur hipnotyzują doskonałym brakiem barw o tak wielkiej intensywności, że węże nie śmią drgnąć, nawet wtedy, kiedy plotę supły i sprzymierzam je ze śmiertelnym wrogiem. Wić się odtąd będą wspólnie, w jednym kłębie, który zabija z czystej nienawiści. Nie dla łupu, nie dla obrony. Zabija, bo może. Bo potrafi i każde życie uzna za wroga, jeśli tylko zbliży się na tyle, żeby sięgnąć je choć jednym kłem.

Oset z zazdrości zwiądł i zesztywniał. Nie było go stać na więcej. Martwe igły stwardniały w słońcu, gdzie im jednak do korony. Mogą wzbudzić najwyżej pełne pasji przekleństwo i drobną uciążliwość, kiedy trzeba wyciągać ciernie igłą, czy zębami. Korona dyszy i ocieka jadem. Od samego patrzenia można dostać gęsiej skórki, a co wrażliwsi, to i drgawek. Konwulsji przedśmiertnej, nim zostaną namaszczeni błogosławieństwem niebytu. Rytuał przejścia wymaga odrobiny bólu i drugiej – strachu. Bez tego każdy chciałby spróbować. Czas poleruje szkielety odważnych, pozbawiając męstwa tych, którzy dopiero chcą. Albo zdaje się im, że chcą. Bo ci, którym nie straszne przesłanie i tak przyjdą do mnie. Przymierzyć koronę. Poszukać nieśmiertelności w śmierci. W lustrze gasnącej świadomości przejrzeć się i przejść tam, dokąd nie ma dostępu życie. Jedyne wrota. Wąskie oko klepsydry z cieknącą piaskiem ścieżką.

Węże… Chyba wreszcie polubiły dotyk. A może łatwiej im trawić, kiedy ściskam obłe ciała i przesuwam dłońmi szukając splotu. Chude są moje węże. Gdybym widział kolory, może okiem konesera mógłbym delektować się barwą ciał, szukałbym niedoskonałości, albo ciągłości przejścia między ich elastycznymi skórami pełnymi błyszczących łusek. Dziś… wszystkie są czarne. Szaro-czarne. Nie potrzebują kolorów, by wabić, albo ostrzegać. Korona jest wabikiem i śmiercią tak jawną, że nie musi manifestować nic. Nie przyjdzie po nią żaden romantyk chcący skosztować tajemnicy. Żaden ciekawski nie przytuli się, by zrobić niepowtarzalne ujęcie. Przyjdą ci, którym świat barw zda się mdłym i niestrawnym daniem. Przyjdą szukać ukojenia w mroku. Tam, skąd nie wraca się już nigdy, albo wraca odmienionym.

Kopię od niechcenia jakieś kości, czaszki mdleją i zakwitają kurzem ostatniego grzyba, by wiatr ukołysał kurz w miniaturową wydmę i połączył ją z innymi. Węże krztuszą się i zachłystują. Zupełnie, jakby czuły aromat gnilnych procesów, gdy tkanki miękkie rozchylają się smrodliwym kwiatem, by odsłonić nasienie kręgosłupa. W łukach kości biodrowych kołyszą się resztki jadalne dla ścierwojadów, których skóra jest toksyczna od urodzenia. Tu nie mają dostępu. Korona nie potrzebuje służby. Nie potrzebuje ukłonów i potwierdzenia swojej wielkości. Tu mięso dogorywa statecznie i bez pośpiechu. Ścierwojadom kręci się w głowach na samą myśl o marnotrawstwie, jakie ma tu miejsce, jednak podchodzą dopiero wtedy, gdy przekroczą granice strachu. Przychodzą po śmierć. Korona nie oddaje łupów. Nie zna zmęczenia i litości. Nie ma wątpliwości, czy dylematów. Naznacza życie kroplami jadu, zręczniej, niż zdolny tatuażysta. Potem… mięso może już tylko dojrzewać i odsłaniać kości.

Muchy oszalały z bólu. Wirują, jak ohydna aureola konsumując własny głód w sobie. Powietrze tężeje, jakby słońce zapomniało o tym miejscu. Korona wypatruje łupu. Leniwie. Wie, że nie musi biec, że wystarczy poczekać, aż przyjdą. A przyjdą na pewno. Zawsze przychodzą. Jedni biegną, inni wahają się, ale kiedy zdepczą już kości, kiedy przełamią w sobie bariery – przychodzą. Mierzę koronę. Wsuwam ją ostrożnie na wygładzoną czasem czaszkę, jakbym zakładał perukę. Włosy ożywają. Korona uwielbia moje ciepło, chociaż nie mam go za wiele. Raptem tyle, ile zostawi słońce, które chyba gaśnie, ukrywając wirujące muchy w niebycie. Przysiadłem na kamieniu. Czekam. To jedna z niewielu rzeczy, które potrafię robić. Nie ma we mnie niecierpliwości. Nerwów nie ma. Czas już dawno obrał mnie z nich. Korona układa się w wątłym cieple i drzemie zdradziecko. Oczy im gasną, jakby zasypiały. Tylko języki przeszukują pasma nadciągających smaków usiłując wyłowić życie. Pozwalam im zostać. Nie śpię, nie żyję. Trwam, dając koronie oparcie. Potrzebuje tego. Życie potrzebuje. Niezawodnego końca, który się nie ulęknie i spełni. Wszystko. Strzegę bramy. Granicy między tu i tam. Nie mam potrzeb, więc przekupić mnie trudno. Jeszcze się taki żywot nie znalazł, który przyniósłby mi dar nieodparty. Z obu stron zjawiają się zuchwalcy, żeby przymierzyć koronę. Wiecznie nienasyconą. Przechodzą. Idą, zostawiając wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz