Budziłem
je kopniakami. Nie żałowałem butów. Na pewno bolało – miało
boleć. Kopałem je gdzie popadnie, ilekroć usiłowały spać. Sam
chodziłem ledwie żywy, bo nocą… Psów było więcej. Podzieliłem
je na dwa szwadrony. Lotne eskadry. Psy są szybkie. Tak szybkie, że
człowiek nie ma żadnych szans na żadnym sensownym dystansie. I
mają zęby, przed którymi nieszkolony polegnie. Szczególnie, kiedy
sfora zacznie współpracować. Jak wilki, szukające żeru, gdy zima
zmiażdży ich żołądki głodem. Nocą budziłem tę drugą połowę
mojej armii. Zatracałem się w swoim uporze. Kopałem nawet wtedy,
gdy nie było potrzeby. Psy, parkany, kamienie leżące w kurzu drogi
kończącej się na moim domu.
Psy
nie miały tam wstępu. Za każde, najdrobniejsze uchybienie tłukłem
je, aż krew zaczynała tryskać dokoła. Po pierwszej próbie żaden
nie odważył się jej ponowić i choć przypadkowo nastąpić na
próg. Ich zakrwawionymi pyskami wyznaczyłem granice, za
przekroczenie których były karane najsurowiej, jak tylko umiałem.
Poza domem… Och! Poza domem pozwalałem im na wiele. Na prawie
wszystko. Poza domem byłem tylko królem stada. Najstarszym,
powolnym, ale nie mniej okrutnym jak one. Nie! Byłem
najokrutniejszy, bo one uczyły się ode mnie. Nieudaczników tępiłem
bez wahania. Jeśli któryś był na tyle głupi, żeby zbliżyć się
do podkutych blachą butów i połamał się o nie – reszta stada
pożerała go, nim zdążył zawyć. One wiedziały, że muszą być
twardsze od mojego buta, jeśli chcą żyć, albo zejść mi z drogi.
A ja, w ręku nosiłem bat z grubej, niewyprawionej skóry. Harap
zostawiał niezapominalne ślady na grzbietach tych, które śmiały
się ze mnie szczerząc pożółkłe kły z niebezpiecznej dla nich
odległości.
Nie
cierpiałem ludzi. Z psami potrafiłem porozumieć się, ustalić
hierarchię, potrzeby i wzajemny szacunek. Jak w stadzie wilków,
gdzie basior jest wodzem bez granic do czasu, kiedy potrafi ją
skutecznie i krwawo wyegzekwować. Ja umiałem. Rządziłem moim
stadem, a raczej dwoma stadami. Nocnym i dziennym. Niewiele czasu
musiało minąć, gdy psy nauczyły się moresu i granic przyzwolenia
na ich obecność. Przysypiałem coraz częściej, czasem nawet
maszerując otoczony ostrożnym szacunkiem stada. Przezornie dłuższe
drzemki ucinałem poza ich zasięgiem. W domu. Za nieprzekraczalną,
wyblakłą linią psiej juchy. One i tak wiedziały, czego się po
nich spodziewam. Krążyły po terenie okalającym dom nienawidząc
każdego życia, jakie tam znalazły. Same. Nauczyły się i mogłem
zwolnić. Pozwolić im samopas patrolować rewiry łowieckie.
Przyszedł
w końcu taki dzień, w którym ze snu zbudził mnie podniecony
jazgot stada i gasnące okrzyki przerażenia. Chłopak z dziewczyną
zaplątał się szukając odludzia, żeby przeżyć niezapomniane
chwile. I przeżył je. Krótkie były to chwile, bo stado karmione
rzadko, rzuciło się na dwójkę i zagryzło ich bez wahania. Kiedy
nadszedłem psy cofnęły się o krok. Niechętnie. Warcząc własną
wściekłość. Ale cofnęły się przed butem i harapem. Ciała były
już odarte z odzieży, a brzuchy ziały wielkimi, krwawymi dziurami.
Wszystkie psy miały mordy ociekające krzepnącą krwią, którą
zlizywały patrząc na mnie z lękiem i głodem. Podszedłem do ciał
wzruszając ramionami. JA głodny nie byłem, ale musiałem pokazać,
że to mój łup. Że zdobycz należy do mnie. Sięgnąłem w głąb
brzucha i wyszarpnąłem ochłap wciąż ciepłego mięsa. Wątroba?
Ugryzłem, a krew popłynęła po policzkach kapiąc na ubranie. Nie
lubię surowego. Wolałbym upiec je na ogniu, posolić, ale teraz
musiałem pokazać stadu, że rządzę. Drugie wnętrzności były
wyżarte mocniej. Dziewczyna. Widać miała bardziej miękkie mięso.
Skosztowałem, łokciem ocierając twarz z krwi. Psy miały rację.
Ona była smaczniejsza. Delikatniejsza i słodsza. Odstąpiłem, a
psy zawyły jak na komendę i rzuciły się na zwłoki.
Nocą,
kiedy w teren wyruszyła druga sfora słyszałem łkania i
zawodzenia. One też chciały. Pasły się resztkami i wylizywały
krew z piachu i kurzu. Zrozumiałem, że nie mogę ich dłużej
karmić królikami, które pouciekały gdzie pieprz rośnie, albo
liczyć, że wciąż będą zadowalać się szczurami, czy truchłem
głupich pobratymców. Stado musiało jeść. Ludzie zdawali się być
łatwym łupem dla watahy, szczególnie nocą, na otwartej
przestrzeni. Żadnemu kretynowi nie przyjdzie do głowy, że pies,
który miał być niewolnikiem ludzi może stać się łowcą
gustującym w ludzkim mięsie. Postanowiłem zmienić ich dietę.
Zaczęliśmy regularne polowania. Z dala od świadków, od tłumu i
rozgłosu. Bezdomni włóczędzy, turyści wystarczająco głupi,
żeby zajrzeć w te strony, chociaż nie było tu nic szczególnego,
co warto byłoby odwiedzić.
Krąg
łowiecki powiększał się. Żeby obejść posiadłość czasami
trzeba było całego dnia. Aż nadszedł dzień, kiedy przed nosem
stada przekicał zając i ani jedno zwierzę nie okazało
zainteresowania. Wszystkie węszyły. Gdzieś, daleko, czuły mięso.
Patrzyły na mnie z nadzieją, a ja kiwnąłem głową na zgodę.
Pognały prowadzone wiatrem. Zostawiłem je. Umiały sobie radzić. I
tak nie dałbym rady dotrzeć tam, dokąd biegły pchane apetytem.
Wolałem pospać. Kiedy wreszcie wróciły przyniosły mi prezenty.
Czapkę czerwoną od krwi i kawał uda. Nadziałem na patyk i piekłem
na ogniu pod pełnym pogardy wzrokiem stada. W ich mniemaniu psułem
mięso. Udo było znakomite. Zjadłem, ile tylko potrafiłem, a
resztki rzuciłem w kurz podwórza. W stadzie zawsze znajdzie się
sierota bardziej głodna od innych, albo zbyt słaba żeby wywalczyć
dla siebie wystarczająco dużo pokarmu.
Nocą,
kiedy stado poszło spać, a wstała nocna zmiana – poszliśmy. Psy
wyły wściekłość i żal, że nie im się trafiło. Na miejscu
znalazłem ze trzy namioty i sporo niedojedzonego mięsa. Psy zajęły
się białkiem ogryzając kości, a ja usiłowałem zebrać na kupę
wszystkie pozostałości obozu. Spaliłem je patrząc na walczące o
resztki psy. Posprzątałem, żeby nie został ślad ludzkiej
obecności. Reszty miał dokonać czas i deszcz. Nie zawsze był
dobry czas. Stada chodziły głodne, choć węch wyostrzył się im i
człowieka potrafiły wyczuć na parę kilometrów. Niewielu gości
zapuszczało się w te strony. A potem przyszedł dzień, kiedy w
obejściu pojawił się szeryf. Przyjechał (na swoje szczęście)
samochodem i zatrzymał się w obrębie podwórza. Zaniepokojony był,
szukał jakichś małolatów, którzy gdzieś mieli się tutaj
pałętać. Psy zdążyłem wygnać i żaden nie zawył zmykając z
podkulonym ogonem, ale i tak zrozumiałem, że nasz czas się
skończył. Nie mogliśmy zostać tu dłużej. Musieliśmy ruszać w
drogę. To była nasza jedyna szansa. Ruszyć i liczyć na szczęście.
Wilki nic innego nie robią, a my byliśmy wilkami. Najgroźniejszymi
z możliwych. Uspokoiłem szeryfa mamiąc banałami, a potem
wspomniałem, że i ja wyjeżdżam lada dzień, niech więc się nie
niepokoi, gdyby mnie nie zastał tutaj, bo rodzina się o mnie
upomniała na drugim końcu świata, żebym przyjechał na dłużej,
a może nawet na zawsze?
Odczekałem
dzień, żeby mieć pewność, że odjechał i szybko nie wróci. Na
drugi, kiedy zmierzch zaczął zmieniać barwy otoczenia zbudziłem
wszystkie psy. Ruszyliśmy w świat. Na wieczne łowy i włóczęgę.
Ruszyliśmy, bo czas był najwyższy. Byliśmy głodni, ale tu nie
mieliśmy przed sobą przyszłości. Trzeba było szukać nowej
przystani. I jedzenia. Odludzie, niegościnne, nie mogło być nam
dłużej domem. Musieliśmy przemieszczać się, gubić tropy,
przemykać niepostrzeżenie przez świat. Stado, dotąd podzielone
nie miało kłopotu z adaptacją. Obwąchało się wzajemnie i
mogliśmy ruszać. Noc była już dojrzała, kiedy stanęliśmy na
nocleg. Rozstawiłem wartę z nocnej eskadry, a dzienna poszła spać.
Położyłem się między nimi. Bladym świtem śpiące psy zaczęły
się budzić napotykając ziewanie nocnej zmiany. Musieliśmy zostać
w miejscu, aż i one trochę odeśpią. Za to mieliśmy pewność, że
nad snem nieustannie ktoś czuwa.
Do
ludzi było daleko. Trzy dni szliśmy, zanim psy poczuły upojną woń
mięsa i ciepłej krwi. Dalekiej, groźnej, bo zamkniętej w
konserwach samochodów. Jednak tam, gdzie samochody, ludzie nie są
już marzeniem, a celem, który można osiągnąć. Szliśmy kierując
się hałasem autostrady, jakby na śmierdzącym asfalcie miał się
odnaleźć psi raj. Psy chciały biec, jednak ja nie dałbym rady
przebiec dwudziestu kilometrów w tempie ich zadowalającym.
Szczególnie, że miałem już w nogach trzy dni forsownego marszu.
Wszystkim nam burczało w brzuchach. Usiadłem na jakimś zwalonym
drzewie i dumałem. Puścić zwiad przodem? Pozwolić im na
samodzielność? A jeśli nie wrócą? Albo uznają, że beze mnie
poradzą sobie lepiej? Jeśli nie dam im jeść, zbuntuj się i
odejdą. Stanęły w kręgu, przysiadły na zadach i patrzyły na
mnie z nadzieją, że znajdę rozwiązanie i podejmę decyzje, które
napełnią im brzuchy.
Miałem
właśnie pokazać palcem autostradę i wyznaczyć nocną zmianę,
żeby sprawdziła teren, kiedy jeden z dzikusów nocnych zawarczał.
Parę innych odpowiedziało, tłukąc ogonami ziemię. Ogony twarde
niemal jak mój bat tłukły ziemię wzbudzając tumany kurzu. Ogony
mnożyły się. Instynkt stadny. Dołączały kolejne i kolejne.
Najpierw te najodważniejsze, potem reszta, a na końcu niedowiarki i
najsłabsi. Patrzyły na mnie i czekały na sygnał. I sygnał
przyszedł. Nie ode mnie. Nocny dzikus zawył znienacka, a kilku jego
kompanów powtórzyło. Zanim wstałem z pnia rzuciły się na mnie.
Dobre były. Umiały polować doskonale. Pierwszą krew utoczyły ze
mnie, a wtedy dołączyła reszta. Całe stado oszalało z głodu i
zapachu mdląco słodkiej krwi. Nie zdążyłem nic zrobić, kiedy do
gardła rzucił mi się ten pierwszy. Nowy król. Basior, większy od
poprzedniego. Ode mnie. Na chwałę stada. Na przetrwanie.
Prawo natury, okrutne i odwieczne.
OdpowiedzUsuńżeby przetrwać nie można łkać - trzeba działać.
UsuńPodoba mi się Twój styl pisania, mam nadzieję, że wyszedłeś cało z tej sytuacji choć na filmach rzadko nikt się nie obronił
OdpowiedzUsuńciągi dalsze zostawiam w głowach odwiedzających - decyduj samodzielnie.
UsuńMasz ostatnio azymut na thrillery:-)
OdpowiedzUsuńtak? może po prostu nie chcę pchać się w żadną szufladkę. było miękko i czule, było wesoło, pora na coś okropnego.
Usuń