Niebem
płynął księżyc tak ostry, że choćby nie chciał, to musiał
przeciąć poszwę nocy. Przez dziurę wysypała się ciemność tak
dotkliwa, że koty spacerujące pomiędzy kominami straciły
fantazję, jaką barwą powinny uczcić okazję. Chwilę później,
gdy dziura powiększyła się, zaczęła zaglądać cisza. Kosmiczna.
Nieskończona. Na kocich grzbietach nastroszyła sierść. Były
przerażone. Cisza pożarła wszystko. Nawet ostrożne kroki kocich
ofiar.
Wyglądałem
przez okno, jednak w taką noc równie dobrze mógłbym wyglądać
przez ścianę, albo szyb kopalniany. Jedyna różnica była w
porowatości materiału. Słońce (oczywiście) zawczasu uciekło. Ono
zawsze jest dobrze poinformowane. Chyba namawiało księżyc, żeby i
on czmychnął, ale ten uśmiechał się blado i starczym krokiem
przemierza firmament.
W
mroku Los stracił wątek i maca się po kieszeniach, albo po głowie
drapie, co komu wyszykować na najbliższą przyszłość, skoro
teraźniejszość zdaje się doskwierać wystarczająco mocno, by
zwątpić. W końcu przycupnął koło mnie i gapimy się już razem
przez to okno niegościnne, nie niosące ani obrazów, ani nadziei.
Tylko księżyc jakoś sobie jeszcze radzi i wykrawa z nieba jakieś
wzory, którymi pochwalić się nie chce. Może ma kaprys skończyć
wycinankę i dopiero wtedy zaskoczyć świat własnym talentem?
Kosmos
wlewa się niepostrzeżenie. Chłodny jest. Całkiem zimny. Los
zadrżał. Nieprzyzwyczajony chyba. Zrobiłbym mu herbaty, skoro
jednak koty o własne nogi się potykają, nie chcę ryzykować. Jego
wysłałbym. A co? Niech zobaczy, jak to jest. Łatwo innych skazywać
na tułaczkę i trudy, oblekając twarz w szyderstwo – może czas
samemu zakosztować przygody? Nadął się. Honorem uniósł, ale
poszedł.
Już
nie te czasy, kiedy mieszkania mają po sto sypialni i krużganków
bez liku, że o wieżach, krenelażach i lochach ledwie wspomnę.
Metraż skurczył się do M-2, więc zanim dobrze się rozpędził, w
ścianę wyrżnął. Nie zdążyłem uprzedzić. Maleństwo kupowane
było po umeblowaniu, bo przeciętnego lokatora przerastała
umiejętność pomieszczenia się w kubaturze we własnym zakresie i
gotów oszaleć usiłując zmieścić wszystko samodzielnie.
Wprowadzając się wyniosłem jeszcze drzwi – wszystkie, poza wejściowymi.
Zdaje się, że do kolizji doszło gdzieś w tamtym sektorze.
Siedzę
cicho. Udaję, że nic się nie stało. Pewnie potknął się na
butach, które strząsnąłem z nóg po powrocie. Z przedpokoju do
kuchni już niedaleko. Ciekawe, jak mu się wewnątrz powiedzie. Z
wrzątkiem, jeśli posunie się do tego etapu. Zapomniał, że przez
dziurę w niebie wlała się cisza i klnie. Pod nosem, ale klnie.
Czyli działa. Powrót będzie jeszcze bardziej interesujący.
Uśmiecham się półgębkiem – nie całą gębą - wolę nie
ryzykować, nie kusić…
Chyba
zubożył mój stan posiadania. Podłoga skarży się pod ciosami.
Deszcz szklanek, kubków i talerzy rozśpiewał się atakując bez
ostrzeżenia. Siedemnasty września? Powtórka z historii? Eee… Los
byłby chyba bardziej wyrafinowany. Miał na nogach buty? Czy będzie boso przedzierał się przez gołoborze z porcelany? Wraca. Kompletnie bez
szacunku dla ciszy. Podzwania i pobrzękuje. Wyraża się tak, że
dziękować Bogu za mrok, bo słowami potrafiłby zawstydzić
pijanego w sztok bosmana w portowej tawernie. Nie było lekko. Dyszy,
ale stawia na parapecie filiżankę, drugą trzymając w dłoniach.
Podnoszę ostrożnie, zdając sobie sprawę, że to być może
ostatnia z zachowanych. Próbuję.
-
Dzięki stary – mówię mu pozwalając sobie na złośliwość –
a gdzie cukier?
Chyba
go szlag trafił. Znów wyrżnął o drzwi. Te jedyne. A potem
usłyszałem, jak nimi trzasnął z animuszem i poszedł sobie. Do
licha? Trudno – napiję się gorzkiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz