niedziela, 14 czerwca 2020

Rewanż.


Niebem płynął księżyc tak ostry, że choćby nie chciał, to musiał przeciąć poszwę nocy. Przez dziurę wysypała się ciemność tak dotkliwa, że koty spacerujące pomiędzy kominami straciły fantazję, jaką barwą powinny uczcić okazję. Chwilę później, gdy dziura powiększyła się, zaczęła zaglądać cisza. Kosmiczna. Nieskończona. Na kocich grzbietach nastroszyła sierść. Były przerażone. Cisza pożarła wszystko. Nawet ostrożne kroki kocich ofiar.

Wyglądałem przez okno, jednak w taką noc równie dobrze mógłbym wyglądać przez ścianę, albo szyb kopalniany. Jedyna różnica była w porowatości materiału. Słońce (oczywiście) zawczasu uciekło. Ono zawsze jest dobrze poinformowane. Chyba namawiało księżyc, żeby i on czmychnął, ale ten uśmiechał się blado i starczym krokiem przemierza firmament.

W mroku Los stracił wątek i maca się po kieszeniach, albo po głowie drapie, co komu wyszykować na najbliższą przyszłość, skoro teraźniejszość zdaje się doskwierać wystarczająco mocno, by zwątpić. W końcu przycupnął koło mnie i gapimy się już razem przez to okno niegościnne, nie niosące ani obrazów, ani nadziei. Tylko księżyc jakoś sobie jeszcze radzi i wykrawa z nieba jakieś wzory, którymi pochwalić się nie chce. Może ma kaprys skończyć wycinankę i dopiero wtedy zaskoczyć świat własnym talentem?

Kosmos wlewa się niepostrzeżenie. Chłodny jest. Całkiem zimny. Los zadrżał. Nieprzyzwyczajony chyba. Zrobiłbym mu herbaty, skoro jednak koty o własne nogi się potykają, nie chcę ryzykować. Jego wysłałbym. A co? Niech zobaczy, jak to jest. Łatwo innych skazywać na tułaczkę i trudy, oblekając twarz w szyderstwo – może czas samemu zakosztować przygody? Nadął się. Honorem uniósł, ale poszedł.

Już nie te czasy, kiedy mieszkania mają po sto sypialni i krużganków bez liku, że o wieżach, krenelażach i lochach ledwie wspomnę. Metraż skurczył się do M-2, więc zanim dobrze się rozpędził, w ścianę wyrżnął. Nie zdążyłem uprzedzić. Maleństwo kupowane było po umeblowaniu, bo przeciętnego lokatora przerastała umiejętność pomieszczenia się w kubaturze we własnym zakresie i gotów oszaleć usiłując zmieścić wszystko samodzielnie. Wprowadzając się wyniosłem jeszcze drzwi – wszystkie, poza wejściowymi. Zdaje się, że do kolizji doszło gdzieś w tamtym sektorze.

Siedzę cicho. Udaję, że nic się nie stało. Pewnie potknął się na butach, które strząsnąłem z nóg po powrocie. Z przedpokoju do kuchni już niedaleko. Ciekawe, jak mu się wewnątrz powiedzie. Z wrzątkiem, jeśli posunie się do tego etapu. Zapomniał, że przez dziurę w niebie wlała się cisza i klnie. Pod nosem, ale klnie. Czyli działa. Powrót będzie jeszcze bardziej interesujący. Uśmiecham się półgębkiem – nie całą gębą - wolę nie ryzykować, nie kusić…

Chyba zubożył mój stan posiadania. Podłoga skarży się pod ciosami. Deszcz szklanek, kubków i talerzy rozśpiewał się atakując bez ostrzeżenia. Siedemnasty września? Powtórka z historii? Eee… Los byłby chyba bardziej wyrafinowany. Miał na nogach buty? Czy będzie boso przedzierał się przez gołoborze z porcelany? Wraca. Kompletnie bez szacunku dla ciszy. Podzwania i pobrzękuje. Wyraża się tak, że dziękować Bogu za mrok, bo słowami potrafiłby zawstydzić pijanego w sztok bosmana w portowej tawernie. Nie było lekko. Dyszy, ale stawia na parapecie filiżankę, drugą trzymając w dłoniach. Podnoszę ostrożnie, zdając sobie sprawę, że to być może ostatnia z zachowanych. Próbuję.

- Dzięki stary – mówię mu pozwalając sobie na złośliwość – a gdzie cukier?

Chyba go szlag trafił. Znów wyrżnął o drzwi. Te jedyne. A potem usłyszałem, jak nimi trzasnął z animuszem i poszedł sobie. Do licha? Trudno – napiję się gorzkiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz