Kapłan
właśnie uwalniał Boga, który chyba mieszkał gdzieś pośród chmur, bo
to na nich właśnie kapłan skupił własne ramiona, wyciągając je
wysoko nad głowę i starając się rozedrzeć niebo na fragmenty,
spomiędzy których Bóg miał zajrzeć na mnie właśnie. Nie byłem
odważny. Wcale. Pęcherz jako pierwszy poddał się uciskowi
boskiego spojrzenia, które jeszcze nie wychynęło spoza chmur.
Bałem się tak bardzo, że osiwiałem zanim kapłan wymamrotał całą dziękczynną formułkę. Dzisiaj Bóg nie był w humorze, bo kazał się prosić
dłużej. Nie zajrzał w dół. Ani na kapłana, ani na mnie. Wcale
mi to nie poprawiło nastroju.
Kapłan
zaniósł się szlochem i powtórzył inwokację. Dłońmi szukał
szwu w chmurach, ale te ignorowały go zupełnie. Ze mnie wyciekał
mocz, jeśli o tej konwulsji można było powiedzieć, że wyciekał.
On ze mnie uciekał w panice i gorączce. Jakby wiedział, że za
chwilę będzie za późno. Tłum zawył, gdy tylko zawyłem ja. A
ciężko było powstrzymać płuca przed zawodzeniem. Tłum
powtarzał, ale w jego śpiewie więcej było radości. Więcej
łaknienia. Mnie drążyły lęki. Kapłana – brak obecności Boga.
Chyba złorzeczył – mi oczywiście, bo byłem bliżej. Modliłem
się, żeby złorzeczył chmurom, że takie nieprzekupne. Puchate
potwory. Czy to możliwe, żebym był godzien uwagi Boga? Kapłan był
o tym przekonany jeszcze wczoraj, ale dziś patrzy na mnie z
nienawiścią. Tłum wyje i coraz mniej w tym wyciu radości.
Zwieracz
okazał się zbyt mizernym zamkiem dla mojego strachu. Brzuch uwolnił
się od nadmiaru, cieknąc po udach strumieniami rzadkiej, cuchnącej
mazi. I pomyśleć, że chwilę wcześniej było to wszystko we mnie
i niemal definiowało mnie, jako jednostkę. Byłem masą płynnego
gówna, a teraz jestem sam nie wiem czym, skoro meritum wypłynęło.
Opakowaniem? Próżnym workiem na nieczystości? Kapłan zaczął
kląć we wszystkich językach świata. Znał ich zdecydowanie więcej
niż ja, ale czułem, że nie ominął żadnego z żywych, a może i
martwych języków. Miał wprawę. Chyba wieloletnią, bo włosy miał
popielate, a wzrok wyblakły, przepalony wypatrywaniem słońca i
boskości. Pewnie klął już tysiące mi podobnych i wiedział, jak
zareklamować własny talent przed boską interwencją.
Chmury
nie wytrzymały pierwsze. Podarły się na strzępy i rozpierzchły
się ku widnokręgowi, każdy fragment własną ścieżką wiedziony.
Tłum poczuł przypływ adrenaliny i wycie wzmogło się. Teraz
ociekało głodem niepowstrzymanym. Kapłan skarcił tłum jednym
spojrzeniem, w którym gotowe były zardzewieć sztylety nasączone
tajemnym jadem. Chwilę później wyłem już tylko ja. Krnąbrny
byłem ponoć od urodzenia. Aspołeczny i egoistyczny. Sąsiedzi i
znajomi – wszyscy, którym dane było mnie poznać kiwali głowami
z politowaniem i zrozumieniem, dla martyrologii rodziny. Byłem
zakałą. Nie rokowałem, ale matczyna miłość nie mogła uwierzyć
w to, że nie zda się na nic jej poświęcenie i bezgraniczna wiara.
Kochała mnie pomimo i na przekór. Zawsze. Kiedy wygryzałem jej
sutki do krwi i kiedy chłostałem słowem niesprawiedliwym.
A
teraz kapłan patrzy z pogardą i złością, że zakłócam
misterium. Błękit rozpanoszył się już na firmamencie, chmury
uciekły… Zazdrościłem im. Gdybym umiał uciec, jak one… nie
byłoby mnie tu na pewno. Kapłan doszedł chyba do wniosku, że
gołymi dłońmi nie rozedrze dziś nieba i chwycił w obie ręce
zakrzywioną szablę o szerokiej głowni. Coś na kształt tureckich
bułatów. Skąd w rękach kapłana tak egzotyczne ostrze? Wolałem
nie ryzykować bardziej oryginalnych domysłów i poddałem się
najłagodniejszej wersji zdarzeń – ofiara, danina dobrowolna
złożona w podzięce za wsparcie u wrót nieba.
Wzniesiona
broń wyglądała groźnie, świeciła naostrzonym ostrzem tak, że
słońce zaczęło przeglądać się w nim śmiejąc się w głos,
gdy ostrze zniekształcało owal konturu, by zmieścić na
powierzchni cieńszej od włosa cały kształt. Kapłan ciął niebo
z rozmachem. Tłum zawył donośniej i bardziej zuchwale. Czyżby
miało się udać? Chwila, gdy Bóg zstąpi z nieba i zejdzie po
stopniach usłużnie podsuniętych grzbietów wiernych? Chciałem
wierzyć, że zejdzie i to w dobrym nastroju. Okaże łagodność,
wyrozumiałość, a nawet współczucie. Kapłan wciąż był
wściekły i nie powstrzymał impetu, z jakim ciął niebo. Opadające
ostrze stuknęło o granitowy ołtarz, ledwie mnie zauważając.
Zupełnie, jakbym był zbudowany z powietrza, albo nie stał na jego
drodze. Podzielił mnie na części tak dyskretnie, że niemal nie
zauważyłem. Dopiero jelita wijące się po ołtarzu, jak poruszone
wężowisko uświadomiły mnie, że stało się coś nieodwracalnego.
Moja pycha została skarcona, zmniejszona o połowę, a teraz
wyciekało ze mnie życie. Smrodliwe, obrzydliwe życie rozpełzało
się po ołtarzu usiłując ukryć się w cieniu, żeby słońce nie
wychłeptało wszystkiego naraz. Kapłan obnażył zęby. Tłum
napęczniał podnieceniem i pchał się do przodu węsząc i
przełykając ślinę.
-
Dość! - krzyknął kapłan zdecydowanym tonem i uniósł bułat ponownie. Byłem mu wdzięczny za zrozumienie –
To boski posiłek, nie wam pisany!
Tłum
pijany żądzą nie słuchał, dalsze szeregi popchały ten pierwszy.
Wreszcie ktoś schwytał w ręce jakiś fragment moich kiszek i
ugryzł je zanosząc się spazmem rozkoszy. Po brodzie ciekły mu
soki, twarz oszalała z rozkoszy. Czułem jego radość – drugi
koniec kiszek wciąż tkwił we mnie. Oczy mi gasły, gdy z nieba
zaczął spoglądać Bóg. Słuch już zawodził, więc nie mogłem
słyszeć tłuszczy, która rzuciła się na mnie. Bułat świsnął
ostatni raz – tym razem nie na mnie, lecz na zachłanników. A
potem usłyszałem ostatni krzyk. Kapłana pożeranego żywcem. I
tych paru nieszczęśników, których dosięgło ostrze zawyło,
powielając cień krzyku kapłana. Bóg patrzył. Ja też, chociaż
mój wzrok stygł błyskawicznie. Zanim zgasłem widziałem jeszcze,
że się skrzywił. Nieznacznie, ale jednak. Najwyraźniej nie
nadawałem się na boską przekąskę, nawet doprawiony sosem z
kapłana.
-
Barbarzyńcy – mruknął Bóg zaciągając niebo na powrót – Tak
zepsuć mięso. Jakby nie można było zapeklować, przyprawić
ziołami… upiec… Nic się nie nauczyli. Ech! A wiązałem z nimi
takie nadzieje...
Cóż tu napisać :) Już nie raz wypominałam, że czytając Twoje wpisy brakuje mi słów. I tym razem tak jest :)
OdpowiedzUsuńchyba nie zużyłem wszystkich w treści? coś zostało.
UsuńBóg z czarnym poczuciem humoru? Bóg ludożerców?
OdpowiedzUsuńBóg-smakosz i ludożerca.
UsuńJak zawsze ciekawie i do tego poetycko. Kawał porządnego tekstu. Bomba... Bóg też lubi mieć swoje humory. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńtaki żarcik z ludzkich wysiłków.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Kochani ludożercy
Nie zjadajmy się
Dobrze
Bo nie zmartwychwstaniemy
Naprawdę"
("List do ludożerców" - T. Różewicz)
Pozdrawiam:)
ciekawa koncepcja.
UsuńDzień dobry. Nareszcie coś prawdziwego o bogu. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńdzień mokry, ale całkiem niezły.
Usuńmasz jakieś dojście? do góry?