Płakałem
i wbijałem gwoździe. Dawno przestałem liczyć. Zarówno gwoździe,
jak i to, że kiedyś skończę. Jak automat wbijałem gwóźdź w
wolny fragment ściany i zawieszałem prostokąt płótna, rzadko
kiedy posiadający ramę. Robiłem to tak bezmyślnie… Ileż ich
chciałem z nieuwagi powiesić twarzą do ściany? Albo bokiem, czy
zgoła do góry nogami? Sam nie wiem i zupełnie mnie to nie
interesowało. Część obrazów i grafik wciąż jeszcze pachniała
farbą, werniksem, zupełnie, jakby obraz malowany był wczoraj i
suszony suszarką do włosów, żeby zdążył wyschnąć. Wieszałem.
Na pamiątkę. Wszystkie ściany już wcześniej oblepione były
obrazami gęściej, niż w jakiejkolwiek galerii. Marszandzi, których
w ostatnich latach nie brakowało przychodzili tu łykając ślinę i
ręce im się trzęsły do obrazów. Kupić chcieli. Najchętniej
całe mieszkanie z tymi wszystkimi bohomazami.
A
ja płaczę. Wieszam kolejne. Umarła mama. Wciąż do mnie nie
docierało, ale dotarło do malarzy na całym świecie. Nie wiem jak
oni to zrobili, ale chyba mają ze sobą kontakt i powiadamiali
siebie nawzajem tajemnym łańcuszkiem wspólnych przeszłości,
tworząc lawinę wiadomości o jednej i tej samej treści: „Umarła
mama, pogrzeb w sobotę”. I przyjechali, choć nikt się nie
spodziewał. Zjechali z całego świata, a każdy przywiózł obraz.
Ten ostatni, który czasem był jeszcze wart niewiele, albo już
zamówiony, mający ozdobić bogate salony snobów. Obraz przywiózł
każdy. Dla mamy. Na pożegnanie. Ukradkiem wkładali do karawanu,
gdy grabarze wyjęli trumnę. A potem stali w dżinsach poplamionych
farbami, chociaż widać było, jak bardzo starali się wywabić
plamy, by spodnie wyglądały na czyste. Stali tam i płakali.
Wszyscy płakaliśmy.
Oni…
Wszyscy mówili o niej „mama”. Przychodzili, kiedy życie ich
przycisnęło. Gdy było bardzo źle. Kiedy nie mieli co jeść i
gdzie spać. Dziewczyny przychodziły się wypłakać, a chłopaki
poskarżyć. Ona przytulała ich wszystkich i całowała w czoło. A
potem robiła kawę, albo piła z nimi wino, jeśli nazbierali na
butelkę. Słuchała i karmiła. Nie mieli się jak odwdzięczyć,
więc zostawiali swoje obrazy, zbyt ciężkie dla nich, żeby ponieść
je w noc bez nadziei. Pamiętam, że wrzucała im w kieszenie po parę
złotych, ale tak, żeby nie widzieli. Widzieli, a jakże. A jeśli
nawet nie, to wiedzieli, bo przed wizytą sprawdzili po piętnaście
razy każdą kieszeń i dziury sięgające dna podszewek. Kieszenie
mieli puste. Zawsze. Chyba, że wychodzili z gościny u mamy.
Komuna
nie rozpieszczała artystów. Szczególnie początkujących. Kończyli
te swoje szkoły i pełni wiary malowali. Nikt nie kupował, nie
rozumiał, albo nie chciał – każdy wolał dolary i zakupy w
Pewexie, pachnącym światem pełnym dostatku z obcych, niedostępnych
krain. Nikt nie mógł wyjechać. Ani zbieracze waluty, ani malarze.
Świat tutaj również nie przyjeżdżał, wystraszony legendami
okraszonymi potwornościami tak wielkimi, że tylko samobójcy mieli
dość odwagi na podobny krok. Kiedy wreszcie otworzyły się
granice, a zahukani tubylcy uwierzyli wreszcie, że mogą –
najodważniejsi wyjechali. Tu dla odmiany przyjechali ci, którzy
spodziewali się zastać tych, którym odwagi brakło. Poszukiwacze
skarbów, gotowi zaryzykować majątek na pozyskanie wartościowych
dzieł. Nagle, głodomory z przedmieść, sypiający kątem w
pustostanach, albo waletujących gdzieś w akademikach zaczęły
osiągać sukcesy. Kwoty sięgające pięciu cyfr oszałamiały.
Wystarczały na wielki jubel pośród podobnych głodomorów, czasami
na nową kieckę, lub dżinsy kupowane w euforii, nim ostatecznie
skruszały zasoby. Sprzedawali obraz, kopiowany trzydziestokrotnie,
na który czekali głodni smakosze na całym świecie, a dopływ
gotówki, niczym transfuzja, powodował wzrost sił witalnych.
Innemu, gdy go styczeń przycisnął udało się sprzedać obrazy,
które namaluje dopiero za pięć lat, gdzieś, za oceanem.
Mama
śmiała się i klaskała w ręce, jak mała dziewczynka. To były
jej dzieci, które wreszcie nauczyły się uśmiechać. Nie
potrzebowały już ubrań noszonych przez innych, które mama często
im wtykała, gdy wysyłała ich do wanny, żeby ugrzali się w
gorącej wodzie, spłukując smród biednej egzystencji. Przez łzy
przypominam sobie, jak czytała artykuły prasowe i mówiła:
-
Popatrz! To była ta chudzina, której piersi z głodu wysychały, a
kiedy kładłam ją na kozetkę, żeby ją pooglądać, ona
zasypiała, bo u nas ciepło. A ten? Widzisz? Pamiętasz? Przyszedł
do nas i niemal na jednym oddechu zjadł czterdzieści pierogów,
popił szklanką wina i zasnął przy stole nieborak. Ty byłeś
malutki i jakimś żołnierzykiem wspinałeś się po jego plecach na
szklaną górę. Potem… pomalował twój pokój. Miałeś na
ścianach i suficie wszystkich bohaterów bajek, a mnie znienawidziły
wszystkie mamy i tatusiowie, bo twoi koledzy też chcieli mieć takie
pokoje.
Umiała
opowiadać. Cieszyć się. A teraz ja wbijam gwoździe i zawieszam
obrazy jej dzieci, które z całego świata zjechały, aby pożegnać
mamę. Moją... Ich… Wieszam obrazy, na które dziś mamy nie
byłoby stać.
Serce mi się ścisnęło....
OdpowiedzUsuńNawet nie przypuszczasz jak bardzo jest mi bliski ten tekst.
Bardzo,bardzo Ci za niego dziękuję...
nie wiem, bo skąd. ale obrazek nie do końca był zmyślony.
UsuńNiektórych artystów doceniają po śmierci dopiero...ale obrazy ku czci prostej kobiety, to wielki hołd.
OdpowiedzUsuńwiększość czeka na zauważenie po śmierci, a na co dzień chodzą głodni.
Usuń