piątek, 12 czerwca 2020

Memento.


Płakałem i wbijałem gwoździe. Dawno przestałem liczyć. Zarówno gwoździe, jak i to, że kiedyś skończę. Jak automat wbijałem gwóźdź w wolny fragment ściany i zawieszałem prostokąt płótna, rzadko kiedy posiadający ramę. Robiłem to tak bezmyślnie… Ileż ich chciałem z nieuwagi powiesić twarzą do ściany? Albo bokiem, czy zgoła do góry nogami? Sam nie wiem i zupełnie mnie to nie interesowało. Część obrazów i grafik wciąż jeszcze pachniała farbą, werniksem, zupełnie, jakby obraz malowany był wczoraj i suszony suszarką do włosów, żeby zdążył wyschnąć. Wieszałem. Na pamiątkę. Wszystkie ściany już wcześniej oblepione były obrazami gęściej, niż w jakiejkolwiek galerii. Marszandzi, których w ostatnich latach nie brakowało przychodzili tu łykając ślinę i ręce im się trzęsły do obrazów. Kupić chcieli. Najchętniej całe mieszkanie z tymi wszystkimi bohomazami.

A ja płaczę. Wieszam kolejne. Umarła mama. Wciąż do mnie nie docierało, ale dotarło do malarzy na całym świecie. Nie wiem jak oni to zrobili, ale chyba mają ze sobą kontakt i powiadamiali siebie nawzajem tajemnym łańcuszkiem wspólnych przeszłości, tworząc lawinę wiadomości o jednej i tej samej treści: „Umarła mama, pogrzeb w sobotę”. I przyjechali, choć nikt się nie spodziewał. Zjechali z całego świata, a każdy przywiózł obraz. Ten ostatni, który czasem był jeszcze wart niewiele, albo już zamówiony, mający ozdobić bogate salony snobów. Obraz przywiózł każdy. Dla mamy. Na pożegnanie. Ukradkiem wkładali do karawanu, gdy grabarze wyjęli trumnę. A potem stali w dżinsach poplamionych farbami, chociaż widać było, jak bardzo starali się wywabić plamy, by spodnie wyglądały na czyste. Stali tam i płakali. Wszyscy płakaliśmy.

Oni… Wszyscy mówili o niej „mama”. Przychodzili, kiedy życie ich przycisnęło. Gdy było bardzo źle. Kiedy nie mieli co jeść i gdzie spać. Dziewczyny przychodziły się wypłakać, a chłopaki poskarżyć. Ona przytulała ich wszystkich i całowała w czoło. A potem robiła kawę, albo piła z nimi wino, jeśli nazbierali na butelkę. Słuchała i karmiła. Nie mieli się jak odwdzięczyć, więc zostawiali swoje obrazy, zbyt ciężkie dla nich, żeby ponieść je w noc bez nadziei. Pamiętam, że wrzucała im w kieszenie po parę złotych, ale tak, żeby nie widzieli. Widzieli, a jakże. A jeśli nawet nie, to wiedzieli, bo przed wizytą sprawdzili po piętnaście razy każdą kieszeń i dziury sięgające dna podszewek. Kieszenie mieli puste. Zawsze. Chyba, że wychodzili z gościny u mamy.

Komuna nie rozpieszczała artystów. Szczególnie początkujących. Kończyli te swoje szkoły i pełni wiary malowali. Nikt nie kupował, nie rozumiał, albo nie chciał – każdy wolał dolary i zakupy w Pewexie, pachnącym światem pełnym dostatku z obcych, niedostępnych krain. Nikt nie mógł wyjechać. Ani zbieracze waluty, ani malarze. Świat tutaj również nie przyjeżdżał, wystraszony legendami okraszonymi potwornościami tak wielkimi, że tylko samobójcy mieli dość odwagi na podobny krok. Kiedy wreszcie otworzyły się granice, a zahukani tubylcy uwierzyli wreszcie, że mogą – najodważniejsi wyjechali. Tu dla odmiany przyjechali ci, którzy spodziewali się zastać tych, którym odwagi brakło. Poszukiwacze skarbów, gotowi zaryzykować majątek na pozyskanie wartościowych dzieł. Nagle, głodomory z przedmieść, sypiający kątem w pustostanach, albo waletujących gdzieś w akademikach zaczęły osiągać sukcesy. Kwoty sięgające pięciu cyfr oszałamiały. Wystarczały na wielki jubel pośród podobnych głodomorów, czasami na nową kieckę, lub dżinsy kupowane w euforii, nim ostatecznie skruszały zasoby. Sprzedawali obraz, kopiowany trzydziestokrotnie, na który czekali głodni smakosze na całym świecie, a dopływ gotówki, niczym transfuzja, powodował wzrost sił witalnych. Innemu, gdy go styczeń przycisnął udało się sprzedać obrazy, które namaluje dopiero za pięć lat, gdzieś, za oceanem.

Mama śmiała się i klaskała w ręce, jak mała dziewczynka. To były jej dzieci, które wreszcie nauczyły się uśmiechać. Nie potrzebowały już ubrań noszonych przez innych, które mama często im wtykała, gdy wysyłała ich do wanny, żeby ugrzali się w gorącej wodzie, spłukując smród biednej egzystencji. Przez łzy przypominam sobie, jak czytała artykuły prasowe i mówiła:

- Popatrz! To była ta chudzina, której piersi z głodu wysychały, a kiedy kładłam ją na kozetkę, żeby ją pooglądać, ona zasypiała, bo u nas ciepło. A ten? Widzisz? Pamiętasz? Przyszedł do nas i niemal na jednym oddechu zjadł czterdzieści pierogów, popił szklanką wina i zasnął przy stole nieborak. Ty byłeś malutki i jakimś żołnierzykiem wspinałeś się po jego plecach na szklaną górę. Potem… pomalował twój pokój. Miałeś na ścianach i suficie wszystkich bohaterów bajek, a mnie znienawidziły wszystkie mamy i tatusiowie, bo twoi koledzy też chcieli mieć takie pokoje.

Umiała opowiadać. Cieszyć się. A teraz ja wbijam gwoździe i zawieszam obrazy jej dzieci, które z całego świata zjechały, aby pożegnać mamę. Moją... Ich… Wieszam obrazy, na które dziś mamy nie byłoby stać.

4 komentarze:

  1. Serce mi się ścisnęło....
    Nawet nie przypuszczasz jak bardzo jest mi bliski ten tekst.
    Bardzo,bardzo Ci za niego dziękuję...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie wiem, bo skąd. ale obrazek nie do końca był zmyślony.

      Usuń
  2. Niektórych artystów doceniają po śmierci dopiero...ale obrazy ku czci prostej kobiety, to wielki hołd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. większość czeka na zauważenie po śmierci, a na co dzień chodzą głodni.

      Usuń