Dramaty często rozpoczynają życie, jako osiągnięcia godne
pozazdroszczenia. Podobnie było i tym razem. Ludzkość, to towarzystwo niezwykle
pazerne i pozbawione skrupułów. Gorsze od wirusów pragnących przejąć wszystko,
czego tylko dotkną. Ludzie chcą nawet tego, co ledwie potrafią sobie wyobrazić,
a czasami jeszcze więcej. Tak było od chwili, gdy człowiek nauczył się chwytać
w ręce. Przedmioty mnożyły się i wciąż więcej ich trzeba było, żeby dać
satysfakcję posiadaczowi. Krótką, łatwo zapominaną chwilę. Postęp sprawił, że zapotrzebowanie
na surowce urosło tak bardzo, że zaczęli okradać ziemię ze wszystkiego, co
nosiła w swoim przepastnym brzuchu.
Ludzie rozbierali i patroszyli ziemię każdego dnia. Hałdy odpadów, jak
fałdy skóry zalegały na powierzchni, kiedy człowiek wgryzał się wciąż głębiej i
głębiej, żeby wydostać na światło dzienne parę brakujących do szczęścia
pierwiastków. Gospodarka rabunkowa sprawiła, że szkody górnicze zaczęły
decydować o lokalizacji skupisk ludzkich, poza którymi ciężko było żyć, z obawy
o życie na gruncie, w którym zapadliska, osuwiska i trzęsienia ziemi były
normą. Miasta roztyły się do absurdu, ale zaraz za rogatkami zaczynały się
muldy. Niekończące się sterty przesianej z minerałów ziemi. Nawet chwasty
poważnie zastanawiały się, czy je kolonizować i tylko te najbardziej
zdeterminowane decydowały się na podobny krok.
Zabrakło wreszcie miejsc do kopania, a kopać było trzeba.
Zapotrzebowanie na przedmioty, zamiast zmaleć z nasycenia – wzrosło. Ludzki
wzrok, pełen głodu podniósł się powyżej hałd i zaczął się oblizywać obserwując
kosmos. Tam... Materiałów nie brakowało. W powietrze unosiły się wciąż nowe
statki, żeby pozyskać surowiec z kosmicznych śmieci, z meteorytów, komet,
satelit. Wszystko jedno, byle pozyskać. Zdobyć i sprowadzić na Ziemię.
Przetworzyć i sprzedać. Naukowcy zakasali rękawy. Knuli długo, lecz w końcu
opanowali trudną sztukę punktowego sterowania grawitacją. To było coś! Nauczyli
się i przekazali wiedzę łowcom meteorów. Radość była globalna. Teraz, zamiast
dłubać w chmurach w niegodziwych warunkach, można było schwytać kosmiczny śmieć
na lasso i odholować na Ziemię, jak kieszonkowego pieska.
Gdzie nie ma grawitacji, tam waga przestaje mieć znaczenie. Kosmiczne
holowniki ciągnęły w stronę Ziemi co bogatsze paprochy, które, gdy tylko
wylądowały były rozbierane na części, sortowane i dostarczane do fabryk, żeby
wyprodukować więcej przedmiotów. Bezpiecznie, skrupulatnie i bez reszty. Próby
prowadzone były wytrwale, bo nikt przecież nie życzył sobie spadającego mu
znienacka na łeb kosmicznego złomu, choćby ten stanowił litą masę platyny,
złota, litu, czy innego drogocennego kruszcu. Komercjalizacja pomysłu była
kwestią czasu i to niezbyt długiego, bo głód rósł szybciej od nadziei na rychłe
rozwiązanie kłopotów materiałowych. Szczególnie, że na firmamencie zaczęły
pojawiać się niezwykle obiecujące obiekty. Jak na zamówienie łowcy zgłaszali
bezpańskie znaleziska nafaszerowane tym, co wzbudzało achy i ochy każdego
magazyniera na świecie. Bogactwo krążące nad głowami ćmiło umysły i zmuszało do
wytężonej pracy.
Pływy grawitacyjne. Pola, na które nie zaglądał cień sił. Wystarczyło
zbudować lądowisko dla kosmicznych skał, sprowadzić je na ziemię i przymocować
do gruntu obejmami. A potem „włączyć” grawitację i przystąpić do pobierania
nagrody. Kosmicznej. Wystarczyło, żeby zachłanność urosła adekwatnie do dostępnej
skali. Teraz można było sobie pozwalać na rozpasanie! Dostęp do źródeł, jakich
Ziemia nie oferowała nigdy. Nowe możliwości, budzące się dopiero w świadomościach
potrzeby. Westchnienia. W próżni kosmosu wrzało od mrówczej pracy holowników
ściągających materiał do baz coraz zuchwalej. Technologia zapoznawała się z
bogactwem łapczywie i wcale nie wstydziła się wyciągać ręce po nowalijki z
nieba.
Aż przyszedł dzień, kiedy zuchwalstwo sięgnęło po kęs tak duży, że
Ziemia nie dała rady go przełknąć bezkarnie. Na lądowisku osiadł kosmiczny kloc
o średnicy mierzonej w kilometrach. Nikt nie wiedział, co zawiera, bo materiał
był absolutną nowością. Metal. Chyba metal, bo szczegółowych badań nikt
przecież nie robił w otchłaniach próżni kosmicznej. Po co ryzykować, kiedy w
bazie można przyglądać się do woli. Głaskać i podszczypywać. Obiekt wylądował,
zacumował i kiedy wróciła grawitacja…
Wróciła też masa. Złom okazał się tak ciężki, że Ziemia ugięła się pod
nieznośnym ciężarem. Westchnęli naukowcy, nie dostrzegając westchnienia Ziemi.
Kiedy je wreszcie usłyszeli, było już za późno. Wytrącona z równowagi planeta
zeskoczyła niezgrabnie ze słonecznej aureoli, z orbity, na której była osadzona jak koralik na nitce na wieki wieków… płynęła w kosmos, jak złom, na który polowały zaciekłe
oddziały łowców. Nawet teraz polowały, nie wiedząc, że w bazach gaśnie życie.
Zamarza. Zbyt daleko od Słońca. Tego, które przytulało Ziemię od zarania
dziejów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz