Zamierzam
zapełnić tobą jakąś małą, prywatną wieczność. Niewielką.
Ledwie taką, żeby prócz nas zmieściło się kilka osób
potrafiących dodać światu koloru, albo znaczenia. Kolejny raz
budzę się z podobnym postanowieniem, jakby to był niekończący
się, powtarzalny sen, ale teraz, dziś, wiem, że to nie są
marzenia. Horyzont myśli zaczyna być stabilny, przestaje drżeć i
rozrywać się. Nie muszę widzieć daleko, ani ostro. Czasem
podejrzewam, że w ogóle nie muszę widzieć. Po omacku przecież
też potrafię cię znaleźć. W środku nocy, gdy sprawdzasz, jak
bardzo potrzebuję twojej bliskości, ja narzekam jęcząc wskroś
snu, że krzywda mi się dzieje, gdy twoje pośladki przestają
ogrzewać mój brzuch, uda, moją natarczywość czujnie śpiącą,
lecz gotową podnieść się i sięgnąć do źródła, by pić,
jakby jeszcze nigdy w życiu nie udało się ugasić pragnienia.
Wiem
– bezmyślne drgnięcia kwarcu zliczają chwile brakujące do tej,
w której zacznie się przyszłość. Banalna, prosta, oby jak
najprostsza. Niech powtarzają się słowa i ceremonie. Niech dłonie
wciąż znajdują te pasujące do nich kontury. Lubię przymierzać
twoje biodra do moich rąk, ust, ud, policzków, oddechu… I
zachwycać się jak doskonale pasują – lepiej niż najwygodniejszy
fotel. Cóż może być ponad wszystko? Mieszkając w niebie nie
trzeba udawać, wystarczy po prostu być. Bez póz i krzywych
uśmiechów. Pamiętasz? Nasza córeczka też o tym marzy. Być
prawdziwą i i czuć miłość, która nic nie musi, a wszystko chce.
Ja też chcę. Nie muszę. Uczę się od dziecka, bo mądrzejsze ode
mnie.
Rozmarzyłem
się snując ciągi dalsze, choć wciąż czekam na te bliższe. Mgły
osiadają na oczach i skraplają się rosą na rzęsach. Tak samo
zachowują się łąki, gdy świt przegoni już demony nocy. Twoje
łąki. Te, po których biegasz bosa, a wiatr rozwiewa ci piegi.
Gdybym umiał malować, byłabyś właśnie taką. Nie umiem malować,
za to widziałem już podobny obraz. Szczęście siedziało przede
mną, na meblach, machając nogami. Twoja krew, nie znająca jeszcze
zbyt wielu upokorzeń, bo cieszyć się potrafi tak, że całe niebo
zdążyłbym pomalować w harcujące baranki i wciąż nie znudziłoby
się słuchać tego śmiechu.
Wracam.
Z końca wszechświata. Mam po co i mam do kogo. Nie chcę dłużej
zwlekać, ani włóczyć się. Chcę odpocząć. Posłuchać
opowieści o codzienności, w której największym zdarzeniem jest
wybór menu na obiad, który dopiero kluje się w głowach i może
zmieniać się jeszcze pięć razy, jeśli przestanie pasować do
humoru, bądź apetytu. Chcę, żebyś była. Bliżej, niż na
wyciągnięcie dłoni. Tak blisko, żeby ciepło mojego oddechu
umiało cię odnaleźć i skoczyć w twoje objęcia bez lęku. Tak
blisko, żebyś przestała dostrzegać inne możliwości.
Wiem.
Jestem szalony. Zaborczy. Egoistyczny bez granic w tych swoich
„chcę”, „moja”, „dla mnie”, ale przecież od tak dawna
nie chciałem niczego. Niczego i nikogo. Żyłem pozbawiony potrzeb i
możliwości, a każde „ale” kaleczyło się obite szyderstwem,
czy ignorancją. Teraz, ten jeden raz, kiedy wreszcie się odważyłem,
kiedy nareszcie można, gdy jest komu powiedzieć, nie potrafię
chcieć mniej. Nie umiem samego siebie skarcić za zachłanność i
nawet się tego nie wstydzę. Chcę. Wszystko. Ciebie całą. Kocham.
Pragnę. Potrzebuję. Szukam ciebie w przyszłości tak już
bliskiej, że odbiera mi sen. Chcę.
Marzenia Włóczykija. Niech się spełnią :)
OdpowiedzUsuńmuminki? im chyba się spełniało wiele...
UsuńZachłanność ? Nie!
OdpowiedzUsuńPiękne wyznanie, list, petycja...
coś... niech nazywa się, jak chce.
Usuń