wtorek, 16 czerwca 2020

Suplement.

Pęczek półnagich kobiet przytroczonych łańcuchami do sufitu zawodził zbiorowo. Łańcuchy, widać, że nie pierwszy raz używane, podzwaniały złowieszczo. Wiatr bawił się piersiami ich wszystkich. Przez okna pozbawione nie tylko szkła, ale nawet okiennic wpadał rozchichotany i dokazywał. Pozwalał sobie na wiele. Tak wiele, że kobiety klęły go, choć przecież przynosił ulgę i ścierał pot z ich ciał. Wystraszonych tak, że każdej włosy pojaśniały o kilka tonów. Stały tak, przytroczone obiema rękami do sufitu. Boso, jedynie w długiej spódnicy – jak zauważyła z sarkazmem jedna z nich – żeby muchy nie wygryzły im wagin i nie wypiły ostatniego źródła wilgoci. Bo łzy wyschły już dawno.

Żadna nie umiała powiedzieć, jak długo stały tak pośrodku pokoju, wyglądając jak opuszczony kandelabr wymagający pilnego czyszczenia. Żadna nie pamiętała, kiedy skończyły się łzy. Dreptały w miejscu, bo łańcuchy nie pozwalały na więcej. Jednak czasu minęło wystarczająco, żeby minął paraliż i umysł oswoił się z nieuniknionym. Nie zostało im wiele przyszłości do przeżycia. Są skazane i nikt ich o zdanie już nie zapyta. Czy można upokorzyć kobietę bardziej, niż każąc jej wydalać pod siebie i dreptać w odchodach na oczach innych? Nieważne, że inne robiły to samo nie mając wszak innej możliwości. Co jakiś czas karzeł wypłukiwał spod ich stóp mierzwę i sypał wiecheć słomy drapiącej delikatne śródstopia do krwi…

Karmił je. Karzeł je karmił podstawiając zydel z drewna niemal czarnego. A potem wspinał się na place i wpychał między zęby każdej chętnej łyżkę pulpy, w smaku której czuć było resztki mięsa, kaszy i ziół. Tak! Ziół było najwięcej. Pulpa była zielonkawa, co dawało się rozpoznać, kiedy słońce łaskawie rzuciło okiem na ucztę zniewolonych niewiast. Karzeł nie nalegał. Jeśli któraś nie dość gorliwie otwierała usta wzruszał ramionami i pchał łychę innej, o opornej zapominając do kolejnego posiłku. Nie był pamiętliwy i nowy posiłek znów stawiał je wszystkie w jednym szeregu głodnych, które usiłował nakarmić. Chciały mu ofiarować własne ciała w zamian za odpięcie od łańcucha, ale karzeł śmiał się z tego głośno i bardzo obrzydliwie. Same wiedziały, że nie byłyby w stanie skutecznie obronić się przed jego chucią, gdyby był zdeterminowany.

Stały. Wciąż i wciąż. Niektóre miały wrażenie, że pękają im mięśnie, inne myślały, że przestają istnieć. Ale przecież wszystkie chciały żyć, choć sytuacja nie wyglądała ani odrobinę różowo. Jedyną szansą na róż była krew sącząca się spod kajdan, albo zgryzionych warg. Nawet okres – niezawodna wskazówka kobiecości je opuścił. W skrajnie niekorzystnych warunkach okres ukrywa się tak głęboko, że nie sposób go odnaleźć, szukając śladów na udach umęczonych ponad wyobrażenie. Stały… Czekały? Nie! Żadna nie czekała chyba. Każda sięgała w głąb siebie i liczyła, że teraźniejszość jest tylko złudzeniem, sennym koszmarem, a nie rzeczywistością. Otwierały usta, kiedy łyżka karła pchała w ich stronę ziołową zawartość i przełykały. Jak gęsi. Ale im karzeł dawał też pić. Czasem wodę, czasem zwierzęcą (chyba) krew rozcieńczoną, słodką i powodującą zamęt w głowie. Można upić się krwią? Nieszczęściem? Kiwały się pośród pobrzękiwania łańcuchów, ale nie umiały znaleźć słów pocieszenia dla współtowarzyszek. Bo takich słów po prostu nie było! Nie mogło być.

Wychudły wszystkie i gdyby stać je było na krytyczne spojrzenie, każda musiałaby przyznać, że równie dobrze skrojonej sylwetki nie miały nigdy. Nie było stać. Poza tym, jaka kobieta potrafi dostrzec sylwetkę, kiedy umazana jest własnymi, albo (o zgrozo!) cudzymi odchodami? Karzeł zdecydowanie zbyt mało uwagi poświęcał ich higienie. Czy to był symptom? Objaw, na podstawie którego można byłoby wyciągać jakieś wnioski? Nie. Karzeł był tępy, ale był tylko narzędziem. Pracował, choć potworność jego pracy powinna wyplenić w nim wszelkie zalety. Kiedy karmił kobiety podwieszone pod sufit i tańczące własny strach na palcach w brunatnych spódnicach sięgających kostek zdawał się mieć przebłyski uczuć innych od obowiązkowej obojętności i skrupulatnego wykonywania rozkazów. Może przypominał w tym esesmana, który rozstrzeliwał kolejną dziesiątkę ludzi nieświadomych swoich przewin, kiedy jednocześnie wspomniał podobieństwo jednego z rozstrzeliwanych właśnie do swojego pierworodnego cherubinka o oczach bardziej błękitnych, niż niebo? Może.

Kobiety zwracały ku niemu swoje przerażone, lub zrezygnowane oczy. Niektóre wciąż próbowały coś ugrać, chociaż żadna nie miała argumentów, które mogły przechylić szalę. Jeżeli szala w ogóle istniała. Świty i zmierzchy przewijały się poza otworami okiennymi, karzeł pojawiał się jak epizod, jak zima każdego roku, która w ten, czy inny sposób, jednak nadejść musi. Gdyby wyostrzyć wzrok, poza dziurami w poczerniałych, zmatowiałych od pajęczych wysiłków cegłach horyzont rozwijał się bezwstydnie szeroko. Sięgał nieba, którym nakrywał leżące na ziemi połacie pól, nierówności wyżyn i górskie szczyty. Słońce na zmianę z księżycem patrolowało okolicę nadając im blasku złota, bądź srebra. Tylko czas niewzruszenie dreptał i nie stał w miejscu ani przez moment.

Musiało być wysoko, skoro widoku nie przesłaniało nic, co mogło, albo zazwyczaj bywało w pobliżu. Żaden mieszczuch nie pochwali się niezakłóconym widokiem po widnokrąg, bo przeszkody człowiek mnoży bez końca. A tu, w tym miejscu niezwykłym, posiadającym pęknięcia, przez które wkracza wilgoć i noc, dzień z zaschniętym, nienasyconym pragnieniem, z każdej strony świata było go widać bez przeszkód. Jakby wieża na szczycie szklanej góry. Kto mógłby je uwięzić tak wysoko?

Próbowały szukać resztek normalności opowiadając własne przeszłości na obolałych z wysiłku nogach. Łydki pękały z bólu, palce podkurczały się, mięśnie drżały ze strachu. Niewiele było trzeba, żeby poznały się wzajemnie na wskroś. Bardziej, jak bliźniacze siostry wtulone we wspólną kołdrę. Gdyby stać je było na analizę, to każda była inna. Inne wspomnienia, pochodzenie, posiadanie i myśli. A jednak wisiały na wspólnej kiści i świat sprowadzał się do tej jednej jedynej szypułki, z jakiej zwisały przerażone i niepewne najbliższej godziny. Trudno się bronić, gdy nie wiadomo skąd nadciągnie wróg i jakie ma zamiary. A może wcale go nie ma? Skąd mniemanie, że każde działanie musi mieć sens? Może mają tu wisieć, aż uschną, jak bukiet kwiatów od chłopca wystarczająco zuchwałego i mądrego, żeby na randkę przyjść z nimi? I zbyt głupiego, żeby rozpoznać znaczenie tego cmentarza wspomnień, któremu ołtarz zbudował własną zuchwałością, albo podświadomie wstąpił na ścieżki niepojęte i prowadzony jej ręką dotarł tam, gdzie nie udało się innym?

Wisiały podzwaniając rdzewiejącymi łańcuchami, a wiatr dokazywał, nie znajdując rywala, ani przeszkód nie do przebycia. Spódnice wydymały się niechętnie. Czas na drutach nawlekał kolejne przęsła spychając w przeszłość nawet ekstrawaganckie chwile. Wizyty karła, stanowiące jedyną odmianę, były zbyt rzadkie, by sprawić psikusa monotonii. Bały się nieokreślonego. Przecież, poza niewygodą niewoli nie działo się nic, co mogłoby usprawiedliwić przypuszczenia, że przyszłość będzie zdecydowanie gorsza od teraźniejszości. I miała taką być. Wizyta karła, zanim żołądki zaczęły się ślinić w oczekiwaniu na łyżkę pulpy były więcej niż wskazówką.

Karzeł nie żałował wody. Płukał podłogę, jakby właśnie teraz miał ją wyszorować do czysta. Ignorował kobiety. Lał nie patrząc, przez czyje kostki popłynie strumień i jaką spódnice pochlapie do ud. Kiedy wreszcie skończył odrzucając wąż wciąż tryskający zimną wodą podszedł i zaczął zbierać spódnice, zdzierając je beznamiętnie. Wszystkie były chude. Spódnice zsuwały się z bioder bez protestów. Być może, kiedyś, krygowałyby się ubrane w nagość na oczach innych, jednak teraz szukały zrozumienia w oczach karła. Równie dobrze mogły szukać w oku cyklonu. Woda zaatakowała uda i pośladki. Płeć ukrytą pod kępą zmierzwionych włosów. Marzły i darły się bez opamiętania. Zdjęcie spódnic było niczym wobec tego bicza wodnego, spłukującego każdy brud przyklejony tam, gdzie nigdy i nikomu… Ciekawe, że żadnej do głowy nie przyszło zapytać.

Świat przesłonił cień. Spoza otworów okiennych światło przestawało się sączyć, jakby ktoś uszczelnił wyciek i nie pozwalał na dalszą destrukcję. Strach zagościł we wnętrzu na dobre. Na nic płukanie strumieniem wody, gdy gardło zduszone przerażeniem. Szemrały gorące strumyczki moczu wijące się po nogach, żeby ukryć się w mroku podłogi. Krzyk. Rozpaczliwy, ostateczny, niepowstrzymany, śmiertelny. W dziurze większej od innych przycupnął gad. Potwornie wielki. Cuchnący. Zwijał skrzydła, żeby wejść, bo nawet największy otwór nie był wystarczający, żeby objąć majestat w rozkwicie. Karzeł ukląkł i nie ważył się podnieść głowy.

Śliski, gorący i spragniony jęzor sięgnął kiści zwieszającej się z sufitu. Krzyk. Zbiorowy, dramatycznie dziki… Zwierzę, bo musiało być to zwierzę zlizało sól z bezbronnych ciał. Zlizało brud. Nie było delikatne. Nie na tyle, żeby zachować cała skórę na ciałach. Gdzieniegdzie pojawiła się kość, krew tryskała na wszystkie strony. Żadna nie została bez ran. Jęki zastąpiły krzyk. Zwieszone ramiona najciężej rannych sugerowały rychłą śmierć. Gad znów wyciągnął język. Odarł życie z resztek soków. Jęki ucichły. Łańcuchy podzwaniały beztrosko. Obciążenie było zbyt nikłe, żeby utrzymać je w milczeniu. Karzeł klęczał bez słowa. Gad beknął wystarczająco mocno, żeby poniszczyć pajęczyny nawet w najdalszych zakamarkach wieży.

- Następne przypraw mi mocniej – mruknął oblizując się, a karzeł tylko kiwał głową – Wiem, że potrafisz. Zrób to, albo sam zajmiesz ich miejsce. Posprzątaj tu. Jutro przywlokę następne. Słodszej soli nie znajdziesz na świecie. Spróbuj, jeśli chcesz, ale nie przesadzaj. One są moje. Potrzebuję ich. A ty potrzebujesz mnie. Przypraw je jeszcze mocniej. Dla mnie. Dla nas.

12 komentarzy:

  1. Bajka raczej nie dla dzieci...nawet nie dla wszystkich dorosłych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bracia Grimm pisali równie wesolutko, więc kto wie?

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. wymaga popicia?
      nie tylko ludzie szukają frykasów w wymyślnej diecie.

      Usuń
  3. Odpowiedzi
    1. z ciekawości pytam, nie złośliwie ;-)
      i tak myślę, że lubisz Grzędowicza.

      Usuń
  4. wszystko oprócz smoły.
    no i mleka oczywiście.
    Grzędowicz nie jest zły, ale wolę Pilipiuka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Lubię. Naprawdę lubię te Twoje szkaradki opowieściowe w treści, które powodują lekkie lub całkiem dosadne mdłości. I nadal podziwiam rozpiętość Twojej wyobraźni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nawet smoki potrzebują witamin. albo czegoś tam... sam nie wiem czego, bo z żadnym (na razie) nie gadałem.

      Usuń
  6. Twoja wyobraźnia sięga znacznie dalej w te ciemne kręgi, niż moja dotychczas... I straszne to i nie mogę przestać czytać.

    OdpowiedzUsuń