Żadna nie umiała powiedzieć, jak długo stały tak pośrodku pokoju,
wyglądając jak opuszczony kandelabr wymagający pilnego czyszczenia. Żadna nie
pamiętała, kiedy skończyły się łzy. Dreptały w miejscu, bo łańcuchy nie
pozwalały na więcej. Jednak czasu minęło wystarczająco, żeby minął paraliż i
umysł oswoił się z nieuniknionym. Nie zostało im wiele przyszłości do
przeżycia. Są skazane i nikt ich o zdanie już nie zapyta. Czy można upokorzyć
kobietę bardziej, niż każąc jej wydalać pod siebie i dreptać w odchodach na
oczach innych? Nieważne, że inne robiły to samo nie mając wszak innej możliwości.
Co jakiś czas karzeł wypłukiwał spod ich stóp mierzwę i sypał wiecheć słomy
drapiącej delikatne śródstopia do krwi…
Karmił je. Karzeł je karmił podstawiając zydel z drewna niemal
czarnego. A potem wspinał się na place i wpychał między zęby każdej chętnej
łyżkę pulpy, w smaku której czuć było resztki mięsa, kaszy i ziół. Tak! Ziół
było najwięcej. Pulpa była zielonkawa, co dawało się rozpoznać, kiedy słońce
łaskawie rzuciło okiem na ucztę zniewolonych niewiast. Karzeł nie nalegał.
Jeśli któraś nie dość gorliwie otwierała usta wzruszał ramionami i pchał łychę
innej, o opornej zapominając do kolejnego posiłku. Nie był pamiętliwy i nowy
posiłek znów stawiał je wszystkie w jednym szeregu głodnych, które usiłował
nakarmić. Chciały mu ofiarować własne ciała w zamian za odpięcie od łańcucha,
ale karzeł śmiał się z tego głośno i bardzo obrzydliwie. Same wiedziały, że nie
byłyby w stanie skutecznie obronić się przed jego chucią, gdyby był
zdeterminowany.
Stały. Wciąż i wciąż. Niektóre miały wrażenie, że pękają im mięśnie,
inne myślały, że przestają istnieć. Ale przecież wszystkie chciały żyć, choć
sytuacja nie wyglądała ani odrobinę różowo. Jedyną szansą na róż była krew
sącząca się spod kajdan, albo zgryzionych warg. Nawet okres – niezawodna
wskazówka kobiecości je opuścił. W skrajnie niekorzystnych warunkach okres
ukrywa się tak głęboko, że nie sposób go odnaleźć, szukając śladów na udach
umęczonych ponad wyobrażenie. Stały… Czekały? Nie! Żadna nie czekała chyba.
Każda sięgała w głąb siebie i liczyła, że teraźniejszość jest tylko złudzeniem, sennym koszmarem, a nie
rzeczywistością. Otwierały usta, kiedy łyżka karła pchała w ich stronę ziołową
zawartość i przełykały. Jak gęsi. Ale im karzeł dawał też pić. Czasem wodę,
czasem zwierzęcą (chyba) krew rozcieńczoną, słodką i powodującą zamęt w głowie. Można upić się krwią?
Nieszczęściem? Kiwały się pośród pobrzękiwania łańcuchów, ale nie umiały
znaleźć słów pocieszenia dla współtowarzyszek. Bo takich słów po prostu nie
było! Nie mogło być.
Wychudły wszystkie i gdyby stać je było na krytyczne spojrzenie, każda
musiałaby przyznać, że równie dobrze skrojonej sylwetki nie miały nigdy. Nie
było stać. Poza tym, jaka kobieta potrafi dostrzec sylwetkę, kiedy umazana jest
własnymi, albo (o zgrozo!) cudzymi odchodami? Karzeł zdecydowanie zbyt mało
uwagi poświęcał ich higienie. Czy to był symptom? Objaw, na podstawie którego
można byłoby wyciągać jakieś wnioski? Nie. Karzeł był tępy, ale był tylko
narzędziem. Pracował, choć potworność jego pracy powinna wyplenić w nim
wszelkie zalety. Kiedy karmił kobiety podwieszone pod sufit i tańczące własny
strach na palcach w brunatnych spódnicach sięgających kostek zdawał się mieć
przebłyski uczuć innych od obowiązkowej obojętności i skrupulatnego wykonywania
rozkazów. Może przypominał w tym esesmana, który rozstrzeliwał kolejną
dziesiątkę ludzi nieświadomych swoich przewin, kiedy jednocześnie wspomniał podobieństwo
jednego z rozstrzeliwanych właśnie do swojego pierworodnego cherubinka o oczach
bardziej błękitnych, niż niebo? Może.
Kobiety zwracały ku niemu swoje przerażone, lub zrezygnowane oczy.
Niektóre wciąż próbowały coś ugrać, chociaż żadna nie miała argumentów, które
mogły przechylić szalę. Jeżeli szala w ogóle istniała. Świty i zmierzchy
przewijały się poza otworami okiennymi, karzeł pojawiał się jak epizod, jak
zima każdego roku, która w ten, czy inny sposób, jednak nadejść musi. Gdyby
wyostrzyć wzrok, poza dziurami w poczerniałych, zmatowiałych od pajęczych
wysiłków cegłach horyzont rozwijał się bezwstydnie szeroko. Sięgał nieba,
którym nakrywał leżące na ziemi połacie pól, nierówności wyżyn i górskie
szczyty. Słońce na zmianę z księżycem patrolowało okolicę nadając im blasku
złota, bądź srebra. Tylko czas niewzruszenie dreptał i nie stał w miejscu ani
przez moment.
Musiało być wysoko, skoro widoku nie przesłaniało nic, co mogło, albo
zazwyczaj bywało w pobliżu. Żaden mieszczuch nie pochwali się niezakłóconym
widokiem po widnokrąg, bo przeszkody człowiek mnoży bez końca. A tu, w tym
miejscu niezwykłym, posiadającym pęknięcia, przez które wkracza wilgoć i noc,
dzień z zaschniętym, nienasyconym pragnieniem, z każdej strony świata było go
widać bez przeszkód. Jakby wieża na szczycie szklanej góry. Kto mógłby je
uwięzić tak wysoko?
Próbowały szukać resztek normalności opowiadając własne przeszłości na
obolałych z wysiłku nogach. Łydki pękały z bólu, palce podkurczały się, mięśnie
drżały ze strachu. Niewiele było trzeba, żeby poznały się wzajemnie na wskroś.
Bardziej, jak bliźniacze siostry wtulone we wspólną kołdrę. Gdyby stać je było
na analizę, to każda była inna. Inne wspomnienia, pochodzenie, posiadanie i myśli.
A jednak wisiały na wspólnej kiści i świat sprowadzał się do tej jednej jedynej
szypułki, z jakiej zwisały przerażone i niepewne najbliższej godziny. Trudno
się bronić, gdy nie wiadomo skąd nadciągnie wróg i jakie ma zamiary. A może
wcale go nie ma? Skąd mniemanie, że każde działanie musi mieć sens? Może mają
tu wisieć, aż uschną, jak bukiet kwiatów od chłopca wystarczająco zuchwałego i
mądrego, żeby na randkę przyjść z nimi? I zbyt głupiego, żeby rozpoznać
znaczenie tego cmentarza wspomnień, któremu ołtarz zbudował własną
zuchwałością, albo podświadomie wstąpił na ścieżki niepojęte i prowadzony jej
ręką dotarł tam, gdzie nie udało się innym?
Wisiały podzwaniając rdzewiejącymi łańcuchami, a wiatr dokazywał, nie
znajdując rywala, ani przeszkód nie do przebycia. Spódnice wydymały się
niechętnie. Czas na drutach nawlekał kolejne przęsła spychając w przeszłość
nawet ekstrawaganckie chwile. Wizyty karła, stanowiące jedyną odmianę, były
zbyt rzadkie, by sprawić psikusa monotonii. Bały się nieokreślonego. Przecież,
poza niewygodą niewoli nie działo się nic, co mogłoby usprawiedliwić
przypuszczenia, że przyszłość będzie zdecydowanie gorsza od teraźniejszości. I
miała taką być. Wizyta karła, zanim żołądki zaczęły się ślinić w oczekiwaniu na
łyżkę pulpy były więcej niż wskazówką.
Karzeł nie żałował wody. Płukał podłogę, jakby właśnie teraz miał ją
wyszorować do czysta. Ignorował kobiety. Lał nie patrząc, przez czyje kostki
popłynie strumień i jaką spódnice pochlapie do ud. Kiedy wreszcie skończył
odrzucając wąż wciąż tryskający zimną wodą podszedł i zaczął zbierać spódnice,
zdzierając je beznamiętnie. Wszystkie były chude. Spódnice zsuwały się z bioder
bez protestów. Być może, kiedyś, krygowałyby się ubrane w nagość na oczach innych,
jednak teraz szukały zrozumienia w oczach karła. Równie dobrze mogły szukać w
oku cyklonu. Woda zaatakowała uda i pośladki. Płeć ukrytą pod kępą
zmierzwionych włosów. Marzły i darły się bez opamiętania. Zdjęcie spódnic było
niczym wobec tego bicza wodnego, spłukującego każdy brud przyklejony tam, gdzie
nigdy i nikomu… Ciekawe, że żadnej do głowy nie przyszło zapytać.
Świat przesłonił cień. Spoza otworów okiennych światło przestawało się
sączyć, jakby ktoś uszczelnił wyciek i nie pozwalał na dalszą destrukcję.
Strach zagościł we wnętrzu na dobre. Na nic płukanie strumieniem wody, gdy
gardło zduszone przerażeniem. Szemrały gorące strumyczki moczu wijące się po
nogach, żeby ukryć się w mroku podłogi. Krzyk. Rozpaczliwy, ostateczny,
niepowstrzymany, śmiertelny. W dziurze większej od innych przycupnął gad.
Potwornie wielki. Cuchnący. Zwijał skrzydła, żeby wejść, bo nawet największy
otwór nie był wystarczający, żeby objąć majestat w rozkwicie. Karzeł ukląkł i
nie ważył się podnieść głowy.
Śliski, gorący i spragniony jęzor sięgnął kiści zwieszającej się z
sufitu. Krzyk. Zbiorowy, dramatycznie dziki… Zwierzę, bo musiało być to zwierzę
zlizało sól z bezbronnych ciał. Zlizało brud. Nie było delikatne. Nie na tyle,
żeby zachować cała skórę na ciałach. Gdzieniegdzie pojawiła się kość, krew
tryskała na wszystkie strony. Żadna nie została bez ran. Jęki zastąpiły krzyk.
Zwieszone ramiona najciężej rannych sugerowały rychłą śmierć. Gad znów
wyciągnął język. Odarł życie z resztek soków. Jęki ucichły. Łańcuchy
podzwaniały beztrosko. Obciążenie było zbyt nikłe, żeby utrzymać je w
milczeniu. Karzeł klęczał bez słowa. Gad beknął wystarczająco mocno, żeby
poniszczyć pajęczyny nawet w najdalszych zakamarkach wieży.
- Następne przypraw mi mocniej – mruknął oblizując się, a karzeł tylko
kiwał głową – Wiem, że potrafisz. Zrób to, albo sam zajmiesz ich miejsce.
Posprzątaj tu. Jutro przywlokę następne. Słodszej soli nie znajdziesz na
świecie. Spróbuj, jeśli chcesz, ale nie przesadzaj. One są moje. Potrzebuję
ich. A ty potrzebujesz mnie. Przypraw je jeszcze mocniej. Dla mnie. Dla nas.
Bajka raczej nie dla dzieci...nawet nie dla wszystkich dorosłych.
OdpowiedzUsuńbracia Grimm pisali równie wesolutko, więc kto wie?
UsuńDosyć ostra bajka.
OdpowiedzUsuńwymaga popicia?
Usuńnie tylko ludzie szukają frykasów w wymyślnej diecie.
ranyjulek co Ty pijesz?
OdpowiedzUsuńz ciekawości pytam, nie złośliwie ;-)
Usuńi tak myślę, że lubisz Grzędowicza.
wszystko oprócz smoły.
OdpowiedzUsuńno i mleka oczywiście.
Grzędowicz nie jest zły, ale wolę Pilipiuka.
Lubię. Naprawdę lubię te Twoje szkaradki opowieściowe w treści, które powodują lekkie lub całkiem dosadne mdłości. I nadal podziwiam rozpiętość Twojej wyobraźni.
OdpowiedzUsuńnawet smoki potrzebują witamin. albo czegoś tam... sam nie wiem czego, bo z żadnym (na razie) nie gadałem.
UsuńTwoja wyobraźnia sięga znacznie dalej w te ciemne kręgi, niż moja dotychczas... I straszne to i nie mogę przestać czytać.
OdpowiedzUsuńczytaj śmiało. albo i nie.
UsuńCzytam
Usuń