Tymczasem…
czyli z grubsza z tysiąc lat wstecz od dzisiaj, bosonogi chłopczyk
brzozową witką popędzał małe stado wiecznie chudych kóz. Bez
złości, bez nadziei, że cokolwiek zmieni ową witką – bardziej
dla fasonu, żeby pokazać, że on tu rządzi i właśnie prowadzi
stado na pastwisko. Czyli tam, niedaleko, za chałupami, gdzie łąka
zdaje się być równiejsza, a trawa soczyściej niż gdzie indziej
rośnie. Kozom służy ta trawa, chociaż grymaśne są niezwykle i
łase na rarytasy. Lipiec maił się aromatem kwitnących łąk,
pełnych wytrwałego brzęczenia pszczół, trzmieli, pasikoników i
całej rozmaitości owadów, jakie zwykle odwiedzają łąki,
niewiele zważając, ile wieków dzieli je od teraźniejszości. Kozy
patrzyły na pastuszka z nadzieją, gdyż ten raczył się
papierówką, która pachniała tak, że wabiła osy z daleka. Kozy
oczywiście liczyły, że to im trafi się ogryzek – na całe
jabłko nie liczyły absolutnie. Znały chłopca i jego apetyt.
Papierówka wciąż pachniała słońcem. Kozy ruszały brodami
naśladując tempo przeżuwania jabłka, jakby liczyły, że trawa w
ich pyskach w cudowny sposób stanie się słodkim owocem.
Chłopak
zaklął i rozejrzał się spłoszony własną odwagą. Pośród
dorosłych nie miał śmiałości, jednak tu, na łące, pośród kóz
nabierał odwagi. Znów uderzył się w paluch. O kamień, których
nasiało w trawie do nieprzytomności. W nerwach rzucił ogryzek na
ziemię, choć zwykle potrafił objeść jabłko znacznie dokładniej.
Kozy ożywiły się i stoczyły krótki, zaciekły bój o resztki.
Stara, cwana koza wygrała – zawsze wygrywała, stosując zabiegi
zupełnie pozbawione ducha rywalizacji fair play. Chłopak wydłubywał spomiędzy
zębów łuskę gniazda nasiennego i przyglądał się kamieniowi,
który spowodował, że paznokieć już zaczynał nabierać kolorów.
Czarny, dość okrągły. Obok leżały inne. Bliższe bieli. Całe
mnóstwo. Przypomniał sobie, że po zimie, kiedy wreszcie można
było na boso, a zanim stopy nawykły do nierówności, patyków,
szyszek, czy co tam jeszcze na ziemi leżało, dreptał po kamieniach
posykując i podwijając palce, żeby zmniejszyć powierzchnię styku
z podłożem. Dość tego!
Zerknął,
na słońce, które jednoznacznie powiedziało mu, że obiad jest
dopiero przyszłością, raczej odległą, a zmierzch, to niemal
science fiction. Schylił się po winowajcę. Miał zamiar cisnąć
go gdzieś daleko od siebie, ale nieszczęśliwie wybrał kierunek, w
którym, jak pamiętał stanął z kozami wczoraj na popas… Czyli
nie. Absurdem byłoby rzucać kamienie, które jutro nadepnie. Zaczął
budować z nich piramidę. Nie do końca świadomie, bez znajomości
pojęć ułożył kamienie w coś, co dzisiaj nazywamy kwadratem i na
pierwszej warstwie położył kolejną. Kamienie postaczały się w
doliny między leżące niżej, a kwadrat malał warstwa za warstwą,
aż powstała piramida. Chłopak zapomniał o bożym świecie, kozy
rozeszły się, poszukując traw słodszych od innych, słońce
wędrowało po niebie. Prawie każdy chłopak lubi budować, ten nie
był inny. Zmysł estetyczny kazał mu osobno układać kamienie
jasne i ciemne, a chociaż spowalniało to budowę, jednocześnie
dawało jakąś dziwną satysfakcję, że to co robi, to nie jest
zwyczajne zbieranie kamieni, tylko praca twórcza.
Kiedy
wreszcie poczuł głód słońce zaznaczyło na firmamencie drwinę,
że się na obiad spóźnił i będzie jadł zimne. Wzruszył
ramionami – zawsze jadł zimne. Nikt go przecież do chałupy nie
zaprosi, a w szmatkę zawiniętą kromkę chleba ze smalcem, który
pewnie już się rozpuścił i wsiąkł w chleb na wskroś, nie trzeba
gotować. Może smażyć, ale wtedy staje się twardy i chrupiący, a
dzisiaj chleb dostał z nowego wypieku, miękki jak piersi dziewcząt
ze wsi… Młodość nie znosi czekania. Chce wszystko i natychmiast.
Sięgnął po kanapkę, czując sztywniejące pod portkami ciało.
Sam nie wie, co lepsze… Nieprawda! Każdą kromkę oddałby, żeby
cieszyć się miękkością… Zea mówią na nią… Tak… Oddałby
wszystkie kromki świata, żeby móc…
Ptaki
opowiadały sobie o sukcesach poranka, chłopak wyciągnął się w
trawie i leniwie gryząc chleb szukał w chmurach kształtów Zei…
Trochę się rozmarzył, może nawet przysnął, a kiedy koza
schyliła się wylizać mu z policzków okruchy i brodą połaskotała
go w nos, sądził, że marzenia się spełniły i dziewczyna przyszła
do niego, pocałunkiem budząc z drzemki poobiedniej. Niewiele
brakowało, a ucałowałby tę wścibską kozę. Ech!
Kolejny
dzień na łące zdawał się być jeszcze leniwszym. Spuchnięty
paluch nabrał koloru śliwki i nie zamierzał poprzestać na tej
intensywności. Daleko, widnokrąg zamykała samotna góra, która
nie wiedzieć czemu rozsiadła się pośród równin. Tutejsi
chodzili tam każdego roku. Na szycie mieszkali nawiedzeni - szamani, czarownice, lekarze ciała i duszy. Bogowie chyba też, ale ciut wyżej. Czasami,
gdy złościli się na ludzi strzelali do nich ognistą strzałą, a
z człowieka zostawał popiół. Niebo potrafiło złościć się
srogim marsem zaciągając się po horyzont i waląc z góry
piorunami z taką wściekłością, że drzewa padały, jak muchy.
Waliły w górę, która otrząsała się i trwała. Tam nosiło się
dary. Ofiary składało bogom tajemniczym, groźnym i mściwym.
Czarownicom też się nosiło. One były jeszcze bardziej zachłanne.
Najgorsi jednak byli szamani. Im trzeba było służyć i zdarzało
się, że pierwszą wiosną poszedł chłop z daniną dziękczynną,
a wracał, kiedy słota wypełzła na pola i przymrozki dusiły
jesień każdego poranka.
Chłopak
wspominał ze zgrozą w duszy szeptane ukradkiem opowieści przy
wieczornych ogniach, kiedy starszyzna, delektując się pszenicznym
piwem opowiadała starożytne, całkiem nieprawdopodobne historie,
które słyszał już nie raz, ale wciąż od nowa chciał słuchać.
Ba! Chciał je opowiadać, bo znał na pamięć wszystko. Wiedział
nawet, w którym miejscu oddech złapać należy, żeby powieść
opowieść do kolejnego zakrętu, czy wykrzyknika. Wczorajsze
piramidy sterczały sztywno powyżej najbardziej rozpasanych traw. Był
z siebie dumny. Jedna z nich była ciemna, druga niemal biała. W
trawie wciąż czaiły się kamienie, a chociaż było ich mniej, a
może właśnie dlatego, przeszkadzały bardziej, jak wczoraj. Kozy
znów się rozpierzchły, jakby nic innego nie potrafiły robić, ale
tu, na łące, blisko wioski były bezpieczne w dzień. Nocą, to co
innego. Wtedy tylko najodważniejsi myśliwi opuszczali wioskę i
wychodzili poza palisady, żerdzie, tyczki przeplecione wikliną,
poza blask ogniska. Wilki w dzień stawały się tchórzliwe, chyba,
że głód mocno je przycisnął – wtedy potrafiły porwać
niemowlę kwilące w chuście, gdy matka kopała kartofle…
Wybierał
kamienie nie poświęcając temu zajęciu zbyt wiele myśli. Kiedy
było ich więcej, niż zebranych wczoraj patrzył na górkę i
kombinował, co z nimi zrobić, żeby znów nie rozpierzchły się
jak kozy. Teraz, po łące chodziło się już lepiej, a zasadzka
twardych, jajowatych kamieni przestała być oczywistością, będąc ledwie niespodzianką, którą eliminował wytrwale. Krótki,
intensywny deszcz rozmiękczył ziemię, ale nie kozią sierść.
Stopy zanurzyły się w ciepłym, parującym błocie, co podsunęło
pomyśl, aby kamienie scalić błotem. Układał warstwa za warstwą,
a między kamienie garściami rzucał gliniastą ziemię, nie
martwiąc się, że kamienie tracą kolor pokryte błotem. Ziemia
miała wyschnąć i wykruszyć się wszędzie, gdzie nie była
potrzebna. Układał i układał, budując ścianę grubszą, niż
ściany chałup we wsi. Sam nie wiedział, po co to robi, jednak czuć
pod stopami ciepłą ziemię pozbawioną niespodzianek wydało mu się
warte zachodu. Pod murem zamieszkał drobny cień, który zakopywał
się w ziemi tylko w południe, kiedy słońce wspinało się na
palce i zerkało wprost z góry na ziemię. W cieniu, który właśnie
zbudował, chleb smakował jeszcze lepiej. Dzisiaj, po drodze, narwał lebiody, lubczyku i szczypioru do chleba i właśnie przyjemnie odbijało mu się aromatem cebuli... Nawet
kozy polubiły mur i kładły się w cieniu, albo szukały czegoś
między kamieniami, gdzie mech dopiero miał się pojawić po latach.
***
-
Zegar! Mówię wam, odkryliśmy zegar. Ma chyba z tysiąc lat!
Popatrzcie, zanim zaczniecie się śmiać. Ta jasna piramida wraz z
magiczną górą stanowi oś wskazówki skierowanej latem na
wschodzące słońce, a ciemna wskazuje jego zachód. I ten ołtarz.
Tu musiały odbywać się misteria. Tu musiał trwać kult słońca i ofiary
być musiały. Zapewne krwawe. Trzeba poszukać, sprawdzić, prześwietlić,
splantować i odsłonić to wszystko, co przez wieki skryła ziemia.
Emocje
pośród badaczy historii skrytych przed zrozumieniem na wieki
osiągnęły poziom, który wymagał chociaż drobnego święta.
Koniec pracy uzasadniony sukcesem, to najlepszy z możliwych
scenariusz. Dziś należy upoić się odkryciem, a ciężka, żmudna robota, to dopiero jutro, kiedy mózgi przywykną do
myśli, że wiekopomne odkrycie stało się udziałem grupki dotąd
niespecjalnie znanych poszukiwaczy śladów historii. Dżinsy brudne
od klękania, ocierania dłoni o spodnie i gorączki, która nie
pozwalała na ostrożność sprawiały wrażenie, jakby to one
dokonały odkrycia, albo same stały się starożytnym artefaktem. Ogień
zapłonął hucznie i wysoko. Entuzjazm przekroczył granice
rozsądku, Wódka w metalowych kubkach miała udawać szampana, a
tania kiełbasa grillowa robiła za wszystkie dania świata. W takiej
chwili surowa trawa smakowałaby lepiej od wyszukanych potraw z
restauracji, którym patronują gwiazdki Michellina.
-
Zobaczcie, jaka zaawansowana myśl. A my mieliśmy tych ludzi za
kmiotków. Bezmyślnych osadników, którzy zajmowali się uprawą
pól i stad, którzy nie zostawili po sobie nic więcej, jak
genetyczny ślad przedłużanej bez końca linii genealogicznej.
Stół-ołtarz ma proporcje ciągu geometrycznego o ilorazie dwa,
który sugerują warstwy naprzemiennie układających się jasnych i
ciemnych kamieni. Stojąc za stołem kapłan widział świętą górę,
piramidy wschodu i zachodu, a główna oś ołtarza wskazuje drugą z
osi kompasu. Zupełnie, jakby stanowił wizualizację południka.
Zobaczycie! To będzie rewolucja. Archeologiczna sensacja na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Aż mnie ręce świerzbią, żeby
poszukać kolejnych sensacji… To co? Do dna! Po kielichu, na
pohybel wypasaczom kóz! Niech żyje nauka!
Jak się okazuje intuicyjne działania przeszłości znalazły w przyszłości swoje uzasadnienie. Patrzenie przez pryzmat nauki na coś odziewa zwyczajność w specjalistyczny strój...A to ci historia!
OdpowiedzUsuńkatasta
to się nazywa interpretacja. hipoteza naukowa. no, chyba, że czary, ale w nie nauka nie bardzo chce wierzyć.
UsuńPrzypomniałeś mi opowiadanie, które czytałam daaawno temu. Było o pracach wykopaliskowych. Wykopaliska okazały się być starożytnym śmietnikiem, ale archeolodzy mieli cztery łapy i ogon ;) Nie mogli dojść, do czego służyło krzesło, chyba... bo już słabo pamiętam.
OdpowiedzUsuńale wyobraźni pewnie nie zabrakło znalazcom?
UsuńNie, to była wysoko rozwinięta cywilizacja psów...
Usuńplaneta małp w wersji z psami. też ładnie.
Usuń