czwartek, 4 czerwca 2020

Odkrycie.

Tymczasem… czyli z grubsza z tysiąc lat wstecz od dzisiaj, bosonogi chłopczyk brzozową witką popędzał małe stado wiecznie chudych kóz. Bez złości, bez nadziei, że cokolwiek zmieni ową witką – bardziej dla fasonu, żeby pokazać, że on tu rządzi i właśnie prowadzi stado na pastwisko. Czyli tam, niedaleko, za chałupami, gdzie łąka zdaje się być równiejsza, a trawa soczyściej niż gdzie indziej rośnie. Kozom służy ta trawa, chociaż grymaśne są niezwykle i łase na rarytasy. Lipiec maił się aromatem kwitnących łąk, pełnych wytrwałego brzęczenia pszczół, trzmieli, pasikoników i całej rozmaitości owadów, jakie zwykle odwiedzają łąki, niewiele zważając, ile wieków dzieli je od teraźniejszości. Kozy patrzyły na pastuszka z nadzieją, gdyż ten raczył się papierówką, która pachniała tak, że wabiła osy z daleka. Kozy oczywiście liczyły, że to im trafi się ogryzek – na całe jabłko nie liczyły absolutnie. Znały chłopca i jego apetyt. Papierówka wciąż pachniała słońcem. Kozy ruszały brodami naśladując tempo przeżuwania jabłka, jakby liczyły, że trawa w ich pyskach w cudowny sposób stanie się słodkim owocem.

Chłopak zaklął i rozejrzał się spłoszony własną odwagą. Pośród dorosłych nie miał śmiałości, jednak tu, na łące, pośród kóz nabierał odwagi. Znów uderzył się w paluch. O kamień, których nasiało w trawie do nieprzytomności. W nerwach rzucił ogryzek na ziemię, choć zwykle potrafił objeść jabłko znacznie dokładniej. Kozy ożywiły się i stoczyły krótki, zaciekły bój o resztki. Stara, cwana koza wygrała – zawsze wygrywała, stosując zabiegi zupełnie pozbawione ducha rywalizacji fair play. Chłopak wydłubywał spomiędzy zębów łuskę gniazda nasiennego i przyglądał się kamieniowi, który spowodował, że paznokieć już zaczynał nabierać kolorów. Czarny, dość okrągły. Obok leżały inne. Bliższe bieli. Całe mnóstwo. Przypomniał sobie, że po zimie, kiedy wreszcie można było na boso, a zanim stopy nawykły do nierówności, patyków, szyszek, czy co tam jeszcze na ziemi leżało, dreptał po kamieniach posykując i podwijając palce, żeby zmniejszyć powierzchnię styku z podłożem. Dość tego!

Zerknął, na słońce, które jednoznacznie powiedziało mu, że obiad jest dopiero przyszłością, raczej odległą, a zmierzch, to niemal science fiction. Schylił się po winowajcę. Miał zamiar cisnąć go gdzieś daleko od siebie, ale nieszczęśliwie wybrał kierunek, w którym, jak pamiętał stanął z kozami wczoraj na popas… Czyli nie. Absurdem byłoby rzucać kamienie, które jutro nadepnie. Zaczął budować z nich piramidę. Nie do końca świadomie, bez znajomości pojęć ułożył kamienie w coś, co dzisiaj nazywamy kwadratem i na pierwszej warstwie położył kolejną. Kamienie postaczały się w doliny między leżące niżej, a kwadrat malał warstwa za warstwą, aż powstała piramida. Chłopak zapomniał o bożym świecie, kozy rozeszły się, poszukując traw słodszych od innych, słońce wędrowało po niebie. Prawie każdy chłopak lubi budować, ten nie był inny. Zmysł estetyczny kazał mu osobno układać kamienie jasne i ciemne, a chociaż spowalniało to budowę, jednocześnie dawało jakąś dziwną satysfakcję, że to co robi, to nie jest zwyczajne zbieranie kamieni, tylko praca twórcza.

Kiedy wreszcie poczuł głód słońce zaznaczyło na firmamencie drwinę, że się na obiad spóźnił i będzie jadł zimne. Wzruszył ramionami – zawsze jadł zimne. Nikt go przecież do chałupy nie zaprosi, a w szmatkę zawiniętą kromkę chleba ze smalcem, który pewnie już się rozpuścił i wsiąkł w chleb na wskroś, nie trzeba gotować. Może smażyć, ale wtedy staje się twardy i chrupiący, a dzisiaj chleb dostał z nowego wypieku, miękki jak piersi dziewcząt ze wsi… Młodość nie znosi czekania. Chce wszystko i natychmiast. Sięgnął po kanapkę, czując sztywniejące pod portkami ciało. Sam nie wie, co lepsze… Nieprawda! Każdą kromkę oddałby, żeby cieszyć się miękkością… Zea mówią na nią… Tak… Oddałby wszystkie kromki świata, żeby móc…

Ptaki opowiadały sobie o sukcesach poranka, chłopak wyciągnął się w trawie i leniwie gryząc chleb szukał w chmurach kształtów Zei… Trochę się rozmarzył, może nawet przysnął, a kiedy koza schyliła się wylizać mu z policzków okruchy i brodą połaskotała go w nos, sądził, że marzenia się spełniły i dziewczyna przyszła do niego, pocałunkiem budząc z drzemki poobiedniej. Niewiele brakowało, a ucałowałby tę wścibską kozę. Ech!

Kolejny dzień na łące zdawał się być jeszcze leniwszym. Spuchnięty paluch nabrał koloru śliwki i nie zamierzał poprzestać na tej intensywności. Daleko, widnokrąg zamykała samotna góra, która nie wiedzieć czemu rozsiadła się pośród równin. Tutejsi chodzili tam każdego roku. Na szycie mieszkali nawiedzeni - szamani, czarownice, lekarze ciała i duszy. Bogowie chyba też, ale ciut wyżej. Czasami, gdy złościli się na ludzi strzelali do nich ognistą strzałą, a z człowieka zostawał popiół. Niebo potrafiło złościć się srogim marsem zaciągając się po horyzont i waląc z góry piorunami z taką wściekłością, że drzewa padały, jak muchy. Waliły w górę, która otrząsała się i trwała. Tam nosiło się dary. Ofiary składało bogom tajemniczym, groźnym i mściwym. Czarownicom też się nosiło. One były jeszcze bardziej zachłanne. Najgorsi jednak byli szamani. Im trzeba było służyć i zdarzało się, że pierwszą wiosną poszedł chłop z daniną dziękczynną, a wracał, kiedy słota wypełzła na pola i przymrozki dusiły jesień każdego poranka.

Chłopak wspominał ze zgrozą w duszy szeptane ukradkiem opowieści przy wieczornych ogniach, kiedy starszyzna, delektując się pszenicznym piwem opowiadała starożytne, całkiem nieprawdopodobne historie, które słyszał już nie raz, ale wciąż od nowa chciał słuchać. Ba! Chciał je opowiadać, bo znał na pamięć wszystko. Wiedział nawet, w którym miejscu oddech złapać należy, żeby powieść opowieść do kolejnego zakrętu, czy wykrzyknika. Wczorajsze piramidy sterczały sztywno powyżej najbardziej rozpasanych traw. Był z siebie dumny. Jedna z nich była ciemna, druga niemal biała. W trawie wciąż czaiły się kamienie, a chociaż było ich mniej, a może właśnie dlatego, przeszkadzały bardziej, jak wczoraj. Kozy znów się rozpierzchły, jakby nic innego nie potrafiły robić, ale tu, na łące, blisko wioski były bezpieczne w dzień. Nocą, to co innego. Wtedy tylko najodważniejsi myśliwi opuszczali wioskę i wychodzili poza palisady, żerdzie, tyczki przeplecione wikliną, poza blask ogniska. Wilki w dzień stawały się tchórzliwe, chyba, że głód mocno je przycisnął – wtedy potrafiły porwać niemowlę kwilące w chuście, gdy matka kopała kartofle…

Wybierał kamienie nie poświęcając temu zajęciu zbyt wiele myśli. Kiedy było ich więcej, niż zebranych wczoraj patrzył na górkę i kombinował, co z nimi zrobić, żeby znów nie rozpierzchły się jak kozy. Teraz, po łące chodziło się już lepiej, a zasadzka twardych, jajowatych kamieni przestała być oczywistością, będąc ledwie niespodzianką, którą eliminował wytrwale. Krótki, intensywny deszcz rozmiękczył ziemię, ale nie kozią sierść. Stopy zanurzyły się w ciepłym, parującym błocie, co podsunęło pomyśl, aby kamienie scalić błotem. Układał warstwa za warstwą, a między kamienie garściami rzucał gliniastą ziemię, nie martwiąc się, że kamienie tracą kolor pokryte błotem. Ziemia miała wyschnąć i wykruszyć się wszędzie, gdzie nie była potrzebna. Układał i układał, budując ścianę grubszą, niż ściany chałup we wsi. Sam nie wiedział, po co to robi, jednak czuć pod stopami ciepłą ziemię pozbawioną niespodzianek wydało mu się warte zachodu. Pod murem zamieszkał drobny cień, który zakopywał się w ziemi tylko w południe, kiedy słońce wspinało się na palce i zerkało wprost z góry na ziemię. W cieniu, który właśnie zbudował, chleb smakował jeszcze lepiej. Dzisiaj, po drodze, narwał lebiody, lubczyku i szczypioru do chleba i właśnie przyjemnie odbijało mu się aromatem cebuli... Nawet kozy polubiły mur i kładły się w cieniu, albo szukały czegoś między kamieniami, gdzie mech dopiero miał się pojawić po latach.

***

- Zegar! Mówię wam, odkryliśmy zegar. Ma chyba z tysiąc lat! Popatrzcie, zanim zaczniecie się śmiać. Ta jasna piramida wraz z magiczną górą stanowi oś wskazówki skierowanej latem na wschodzące słońce, a ciemna wskazuje jego zachód. I ten ołtarz. Tu musiały odbywać się misteria. Tu musiał trwać kult słońca i ofiary być musiały. Zapewne krwawe. Trzeba poszukać, sprawdzić, prześwietlić, splantować i odsłonić to wszystko, co przez wieki skryła ziemia.

Emocje pośród badaczy historii skrytych przed zrozumieniem na wieki osiągnęły poziom, który wymagał chociaż drobnego święta. Koniec pracy uzasadniony sukcesem, to najlepszy z możliwych scenariusz. Dziś należy upoić się odkryciem, a ciężka, żmudna robota, to dopiero jutro, kiedy mózgi przywykną do myśli, że wiekopomne odkrycie stało się udziałem grupki dotąd niespecjalnie znanych poszukiwaczy śladów historii. Dżinsy brudne od klękania, ocierania dłoni o spodnie i gorączki, która nie pozwalała na ostrożność sprawiały wrażenie, jakby to one dokonały odkrycia, albo same stały się starożytnym artefaktem. Ogień zapłonął hucznie i wysoko. Entuzjazm przekroczył granice rozsądku, Wódka w metalowych kubkach miała udawać szampana, a tania kiełbasa grillowa robiła za wszystkie dania świata. W takiej chwili surowa trawa smakowałaby lepiej od wyszukanych potraw z restauracji, którym patronują gwiazdki Michellina.

- Zobaczcie, jaka zaawansowana myśl. A my mieliśmy tych ludzi za kmiotków. Bezmyślnych osadników, którzy zajmowali się uprawą pól i stad, którzy nie zostawili po sobie nic więcej, jak genetyczny ślad przedłużanej bez końca linii genealogicznej. Stół-ołtarz ma proporcje ciągu geometrycznego o ilorazie dwa, który sugerują warstwy naprzemiennie układających się jasnych i ciemnych kamieni. Stojąc za stołem kapłan widział świętą górę, piramidy wschodu i zachodu, a główna oś ołtarza wskazuje drugą z osi kompasu. Zupełnie, jakby stanowił wizualizację południka. Zobaczycie! To będzie rewolucja. Archeologiczna sensacja na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Aż mnie ręce świerzbią, żeby poszukać kolejnych sensacji… To co? Do dna! Po kielichu, na pohybel wypasaczom kóz! Niech żyje nauka!

6 komentarzy:

  1. Jak się okazuje intuicyjne działania przeszłości znalazły w przyszłości swoje uzasadnienie. Patrzenie przez pryzmat nauki na coś odziewa zwyczajność w specjalistyczny strój...A to ci historia!
    katasta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to się nazywa interpretacja. hipoteza naukowa. no, chyba, że czary, ale w nie nauka nie bardzo chce wierzyć.

      Usuń
  2. Przypomniałeś mi opowiadanie, które czytałam daaawno temu. Było o pracach wykopaliskowych. Wykopaliska okazały się być starożytnym śmietnikiem, ale archeolodzy mieli cztery łapy i ogon ;) Nie mogli dojść, do czego służyło krzesło, chyba... bo już słabo pamiętam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale wyobraźni pewnie nie zabrakło znalazcom?

      Usuń
    2. Nie, to była wysoko rozwinięta cywilizacja psów...

      Usuń
    3. planeta małp w wersji z psami. też ładnie.

      Usuń