Krotochwila
mnie oblazła jak mrówki porzucony w lesie lizak i myśli moje
płoche okryła frywolnością. Mnie, który siedząc przypominać
mógłby Buddę dumającego nad sensem istnienia, albo Siedzącego
Byka planującego krwawą zemstę na okupantach. Siedzenie, jako
czynność zdaje się być dostojną; jako część ciała kojarzy
się raczej lekko, nawet, gdy rozmiar będzie z wyższych kategorii
wagowych – ot, jeszcze jeden obiekt do pokpiwania głośnego, przy
skrzętnie ukrywanym pożądaniu.
Siedziałem
bezczynnie, skłaniając się ku cielesności raczej, niż
ku czasownikom, pośród których przebierałem grymasząc w
niezdecydowaniu. W dbałości o cielesną stronę robiłem natomiast,
co mogłem, czyli wypełniałem ją, czym tylko się da. Wiedząc, że
płyn w kolorze szczyn (rym niezamierzony, nachalny i raczej
bezczelny) potrafi uwolnić ciało od apetytu, dzięki czemu możliwym
stanie się ubóstwo cielesne otwierające wrota raju, choć płyn nogi
potrafi spętać tak, że bez parkanu trudno do nich dotrzeć nawet
na czterech (kończynach, nie literach).
Czas
najwyższy przyznać się (przed starannie wyselekcjonowanym gremium,
czyli ja plus lustro - osoby postronne proszone są o opuszczenie,
pod karą grzywny, czy czegoś jeszcze paskudniejszego), że
cielesność rozbestwiła się we mnie i przystroiła w takie
bogactwo treści, że spis owej treści zastąpić mógłby nawet
zawartość, trudną do rozszyfrowania w detalu, łączącą się,
zawierającą sojusze, albo prowadzącą lokalne wojenki, kończące
się zgagą, niestrawnością, bądź ulewającą się rzadką (w
rozumieniu: bardziej płynną, jak stałą) nutą o zdecydowanie
wątpliwym aromacie.
Wspomniałem
całkiem niedawne postanowienie, dajmy, że noworoczne, aby jednak
skończyć z barokowym rozpasaniem i pożegnać estetykę z portretów
Rubensa, przynajmniej w odniesieniu, do najbliższego mi ciała.
Egoistycznie pomyślałem o sobie. Wiem, że to karygodne, zapominać
o bliźnich, rodzinie, przyjaciołach i innych osobach z otoczenia, krążących po zmiennych trajektoriach orbit, wokół grawitacyjnego
jądra mojego ego, a jednak gotów byłem na podobne poświęcenie,
choć rewolucyjna myśl bolała i uwierała już od samego
początku, gdy była ledwie domniemanym kaprysem. Gardło wyschło od
oddechu pełnego zachwycenia moją nikczemną odwagą, więc
skropiłem szczynami przełyk, aby mi nie sczezł przedwcześnie,
jako ten rozbitek w ocean pustyni rzucony.
Szczęśliwie, w płochej chwili, gdy namaściłem siebie samego na sternika idei
nowego (dla mnie) nurtu, by podążać wytrwale w kierunku
niedostatków cielesnych, nie uczepiłem się kurczowo rozwiązań
drastycznych, lecz raczej zamierzałem dryfować na zmarszczce
ewolucyjnej przemiany, pozwalającej na zmianę sylwetki
niepostrzeżenie, niejako chyłkiem, bez uszczerbku dla zdrowia
psychicznego (mojego i otoczenia), dającego szansę na dostojne
zapoznawanie się ze zmienną kubaturową, z wyraźnie zauważalnym
lekceważeniem zmiennej czasowej. Na cóż mi siódme poty, dyszenia
nieprzystojne i rumieńce kolonizujące policzki pod wpływem natłoku
działań zaczepnych, wygryzających mnie ze mnie brutalnie i
bezwzględnie?
Pochwalić
się muszę, że powodowany doświadczeniem, pamięcią historii
najnowszej, bo własnej, oraz ukorzenioną w podświadomości
ostrożnością zadysponowałem kurs ku lepszemu jutru z terminem
realizacji „od jutra”. Ot, detaliczna dyspensa, żeby rozliczyć
się z teraźniejszością, zabezpieczyć ładownie pełne zapasów
nie do końca nienaruszalnych i pożegnać się z przyjaznym dotąd
lądem. Podróże nie dość, że kształcą, to zmieniają
podróżujących, więc pamiątkowe zdjęcia i inne machania
chusteczkami w założeniu białymi jak śniegi Kilimandżaro
absolutnie nie są przesadą, czy słabością osobnika o
skłonnościach do logistycznych wygibasów w przestrzeni obcej, więc
wrogiej.
Błogosławiona
przezorność pozwoliła rozluźnić pośladki i inne mięśnie,
których świadomość posiąść miałem dopiero jutro bez
przyjemności i chęci szczerej. Nieprawdą jest, jakoby odejmowanie
sobie od ust być mogło przyjemną, cienistą aleją pełną
uśmiechniętych aniołków serwujących ambrozję i inne rarytasy w
niebiańskiej kuchni sprawione. Uczciwie przyznam się, że byłem
nawet zdumiony umysłową swawolą, jakiej poddałem się nieledwie
chwilę wcześniej i pod niewątpliwym wpływem. Cóż jednak czynić
– szlachectwo zobowiązuje, więc wstąpić na szaniec przyjdzie,
choćby kobyłka u płota należała do tych nienajładniejszych,
szczerbatych, złośliwych i łysiejących tu i ówdzie.
Nie
wypada zostać wiarołomcą, przed samym sobą spowiadając się,
bełkocząc brednie kryjące prostą prawdę pozorami szytymi nićmi
grubości
cumy kontenerowca
MSC
Gülsün.
Lać po gębie? Siebie? Już lepszym rozwiązaniem zdają się być
te ćwiczenia wiodące autostradową obwodnicą ku sylwetce z filmów
akcji, czy romansów. Przepadło. Nie mogłem zawieść samego
siebie, pogrążając się w otchłaniach piekielnych po wsze czasy.
Więc jutro. Bezapelacyjnie i nieodwołalnie. Jutro się zacznie. Ja
zacznę. Nie
zawiodę. Na pewno. Muszę, bo jak mam kłaść się spać z takim,
co obieca, wykorzysta i porzuci, zerkając głodnym wzrokiem ku
apetyczniejszym przystaniom?
Uniosłem
szklaneczkę, w której smętnie kołysały się resztki
zardzewiałego ze starości napoju zgubnego dla natłoku myśli gęsto
upakowanych po szarych (również ze starości chyba) komórkach. Uniosłem
rękę patrząc, jak się prężą bicepsy, jak mozolą się ścięgna,
czy coś, co się miewa na odcinku szklaneczka-podniebienie.
Podniosłem i przechyliłem. Hosanna! Dwa czasowniki w tak krótkim
zdaniu! Naraz. Ależ się zrobiłem pochopny! Ćwiczyć miałem od
jutra, a tu taka niesubordynacja! Mrok ledwie zagęścił powietrze
wokół mnie, a ja już rozpocząłem wędrówkę ku greckim
proporcjom. Żegnaj Rubensie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz