środa, 3 czerwca 2020

Strzemiennego?

Krotochwila mnie oblazła jak mrówki porzucony w lesie lizak i myśli moje płoche okryła frywolnością. Mnie, który siedząc przypominać mógłby Buddę dumającego nad sensem istnienia, albo Siedzącego Byka planującego krwawą zemstę na okupantach. Siedzenie, jako czynność zdaje się być dostojną; jako część ciała kojarzy się raczej lekko, nawet, gdy rozmiar będzie z wyższych kategorii wagowych – ot, jeszcze jeden obiekt do pokpiwania głośnego, przy skrzętnie ukrywanym pożądaniu.

Siedziałem bezczynnie, skłaniając się ku cielesności raczej, niż ku czasownikom, pośród których przebierałem grymasząc w niezdecydowaniu. W dbałości o cielesną stronę robiłem natomiast, co mogłem, czyli wypełniałem ją, czym tylko się da. Wiedząc, że płyn w kolorze szczyn (rym niezamierzony, nachalny i raczej bezczelny) potrafi uwolnić ciało od apetytu, dzięki czemu możliwym stanie się ubóstwo cielesne otwierające wrota raju, choć płyn nogi potrafi spętać tak, że bez parkanu trudno do nich dotrzeć nawet na czterech (kończynach, nie literach).

Czas najwyższy przyznać się (przed starannie wyselekcjonowanym gremium, czyli ja plus lustro - osoby postronne proszone są o opuszczenie, pod karą grzywny, czy czegoś jeszcze paskudniejszego), że cielesność rozbestwiła się we mnie i przystroiła w takie bogactwo treści, że spis owej treści zastąpić mógłby nawet zawartość, trudną do rozszyfrowania w detalu, łączącą się, zawierającą sojusze, albo prowadzącą lokalne wojenki, kończące się zgagą, niestrawnością, bądź ulewającą się rzadką (w rozumieniu: bardziej płynną, jak stałą) nutą o zdecydowanie wątpliwym aromacie.

Wspomniałem całkiem niedawne postanowienie, dajmy, że noworoczne, aby jednak skończyć z barokowym rozpasaniem i pożegnać estetykę z portretów Rubensa, przynajmniej w odniesieniu, do najbliższego mi ciała. Egoistycznie pomyślałem o sobie. Wiem, że to karygodne, zapominać o bliźnich, rodzinie, przyjaciołach i innych osobach z otoczenia, krążących po zmiennych trajektoriach orbit, wokół grawitacyjnego jądra mojego ego, a jednak gotów byłem na podobne poświęcenie, choć rewolucyjna myśl bolała i uwierała już od samego początku, gdy była ledwie domniemanym kaprysem. Gardło wyschło od oddechu pełnego zachwycenia moją nikczemną odwagą, więc skropiłem szczynami przełyk, aby mi nie sczezł przedwcześnie, jako ten rozbitek w ocean pustyni rzucony.

Szczęśliwie, w płochej chwili, gdy namaściłem siebie samego na sternika idei nowego (dla mnie) nurtu, by podążać wytrwale w kierunku niedostatków cielesnych, nie uczepiłem się kurczowo rozwiązań drastycznych, lecz raczej zamierzałem dryfować na zmarszczce ewolucyjnej przemiany, pozwalającej na zmianę sylwetki niepostrzeżenie, niejako chyłkiem, bez uszczerbku dla zdrowia psychicznego (mojego i otoczenia), dającego szansę na dostojne zapoznawanie się ze zmienną kubaturową, z wyraźnie zauważalnym lekceważeniem zmiennej czasowej. Na cóż mi siódme poty, dyszenia nieprzystojne i rumieńce kolonizujące policzki pod wpływem natłoku działań zaczepnych, wygryzających mnie ze mnie brutalnie i bezwzględnie?

Pochwalić się muszę, że powodowany doświadczeniem, pamięcią historii najnowszej, bo własnej, oraz ukorzenioną w podświadomości ostrożnością zadysponowałem kurs ku lepszemu jutru z terminem realizacji „od jutra”. Ot, detaliczna dyspensa, żeby rozliczyć się z teraźniejszością, zabezpieczyć ładownie pełne zapasów nie do końca nienaruszalnych i pożegnać się z przyjaznym dotąd lądem. Podróże nie dość, że kształcą, to zmieniają podróżujących, więc pamiątkowe zdjęcia i inne machania chusteczkami w założeniu białymi jak śniegi Kilimandżaro absolutnie nie są przesadą, czy słabością osobnika o skłonnościach do logistycznych wygibasów w przestrzeni obcej, więc wrogiej.

Błogosławiona przezorność pozwoliła rozluźnić pośladki i inne mięśnie, których świadomość posiąść miałem dopiero jutro bez przyjemności i chęci szczerej. Nieprawdą jest, jakoby odejmowanie sobie od ust być mogło przyjemną, cienistą aleją pełną uśmiechniętych aniołków serwujących ambrozję i inne rarytasy w niebiańskiej kuchni sprawione. Uczciwie przyznam się, że byłem nawet zdumiony umysłową swawolą, jakiej poddałem się nieledwie chwilę wcześniej i pod niewątpliwym wpływem. Cóż jednak czynić – szlachectwo zobowiązuje, więc wstąpić na szaniec przyjdzie, choćby kobyłka u płota należała do tych nienajładniejszych, szczerbatych, złośliwych i łysiejących tu i ówdzie.

Nie wypada zostać wiarołomcą, przed samym sobą spowiadając się, bełkocząc brednie kryjące prostą prawdę pozorami szytymi nićmi grubości cumy kontenerowca MSC Gülsün. Lać po gębie? Siebie? Już lepszym rozwiązaniem zdają się być te ćwiczenia wiodące autostradową obwodnicą ku sylwetce z filmów akcji, czy romansów. Przepadło. Nie mogłem zawieść samego siebie, pogrążając się w otchłaniach piekielnych po wsze czasy. Więc jutro. Bezapelacyjnie i nieodwołalnie. Jutro się zacznie. Ja zacznę. Nie zawiodę. Na pewno. Muszę, bo jak mam kłaść się spać z takim, co obieca, wykorzysta i porzuci, zerkając głodnym wzrokiem ku apetyczniejszym przystaniom?

Uniosłem szklaneczkę, w której smętnie kołysały się resztki zardzewiałego ze starości napoju zgubnego dla natłoku myśli gęsto upakowanych po szarych (również ze starości chyba) komórkach. Uniosłem rękę patrząc, jak się prężą bicepsy, jak mozolą się ścięgna, czy coś, co się miewa na odcinku szklaneczka-podniebienie. Podniosłem i przechyliłem. Hosanna! Dwa czasowniki w tak krótkim zdaniu! Naraz. Ależ się zrobiłem pochopny! Ćwiczyć miałem od jutra, a tu taka niesubordynacja! Mrok ledwie zagęścił powietrze wokół mnie, a ja już rozpocząłem wędrówkę ku greckim proporcjom. Żegnaj Rubensie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz