wtorek, 2 czerwca 2020

Pierścień.

Obrazy niespiesznie starzały się na ścianach, zarażając się od nich patyną. Tłoczyły się, prześcigając w nieprawdopodobnych pejzażach płowiejąc mimo iż słońce tu nie zaglądało. Najwyraźniej wystarczał im dyskretny blask biżuterii, aby podążyć w stronę sepii, pomimo wielu starań autorów. Biżuteria? Była równie niebanalna, daleka od tandety jarmarków i modnych, sieciowych sklepów jubilerskich. To też były dzieła sztuki, potrafiące udawać biżuterię tak starą, jak żeńskie do niej upodobanie. Kolczyki i bransolety na atłasowych prześcieradłach cicho pobrzękiwały starożytne pieśni, pierścienie i wisiory zachowywały magiczne milczenie, a brosze wzdychały do piersi gotowych je udźwignąć.

Wzrok kobiety pełniącej funkcję gospodyni, a może kustosza, był miękki, przepraszający, szepczący niemal, że kupujące wolą, gdy obsługa nie stanowi konkurencji dla ich urody, więc tkwi skromnie w drzwiach miniaturowego zaplecza i usiłuje wyglądać, jak swoja własna matka. Do twarzy jej było w platynie siwizny. Pasowała do tego wnętrza i biżuterii tkanej w srebrze. Aby mnie przywitać musiała wstać od okrągłego stolika na kurzej stopce odzianego w ręcznie tkaną, koronkową sukienkę sięgającą i stolikowi i jej aż do kostek. Na stoliku leżała wyschnięta róża, której bladość wyraźnie wskazywała, że śmierć kwiatka nastąpiła w czasach młodości kobiety. Porcelanowa filiżanka stojąca obok rozchylała delikatne wargi, by podzielić się aromatem gorzkiej, czarnej kawy. Skąd wiem, że gorzkiej? Pachniała tak wytrawnie… Kobieta zresztą też daleka była od naftalinowych kulek, bliżej będąc różanych aromatów, niż stolikowa różyczka.

Patrzyłem bez pośpiechu. Czas, to było coś, czego miałem w nadmiarze. Życzliwa obecność starszej pani w niepojęty sposób otulającej mnie zrozumieniem pozwalała na kontemplację drobiazgów, od których aż się roiło po wszystkich kątach, gablotach i szafeczkach. Na niewielkiej przestrzeni zalegała taka ilość miniaturowych dzieł sztuki, że tygodnia zabrakłoby, aby wszystko przymierzyć. Szukałem? Być może. Nie nosiłem się z planami na zakup, gdyby jednak trafiło się coś, co wpadnie w oko, gotów byłem na ubóstwo portfela. Zerknąłem raz jeszcze na kobietę. Stojąc we framudze przypominała jeden z wielu portretów kobiet uśmiechających się spod kapeluszy, wianków, czy chust. Ona też uśmiechnęła się i miałem wrażenie, że za chwilę weźmie mnie pod ramię prosząc, abym czynił honory i poprowadził ją przez tę galerię, pokazując co piękniejsze okruchy.

Nigdy nie byłem odważny, ale skinąłem nieznacznie na zgodę i zrobiłem pod pachą miejsce na jej drobną dłoń. Wsunęła się tak naturalnie, że uśmiechnęliśmy się oboje. Nie było gdzie spacerować. Każdy krok groził natknięciem się na kant stolika, róg szafeczki, czy postument mający wyeksponować leżące na nim, wyszukane ozdoby. Bez większego przekonania pokazywałem to i owo, a kobieta przymierzała bez skargi wszystko po kolei, żebym mógł się przekonać, jak na kobiecym ciele prezentuje się wskazany drobiazg. Jej papierowa twarz z pergaminową skórą stanowiła niemal księżycowe tło dla kamieni oprawionych w okryte patyną srebro i wyciągała z cienia kształty i linie, po jakich artysta zmierzał do celu. Wreszcie coś podrapało mi powieki nie pozwalając odwrócić wzroku. Obrączka z okruszkiem jakiegoś kamienia, po którą dłoń wyskoczyła prędzej, niż skrystalizowała się myśl, wskoczyła mi na palec nie czekając kobiecej dłoni.

Nie nawykłem do biżuterii i czułem się nieswojo patrząc na dłoń ubraną w fantazyjnie wykonaną obrączkę. Zerknąłem spod oka na kobietę. Patrzyła na mnie spojrzeniem, w którym kryć się mogło wszystko. Jakiś uśmiech błądził jej po twarzy, a spojrzenie koncentrowało się na moich oczach, kompletnie ignorując ozdobioną dłoń. Mimo uśmiechu oczy miała poważne. Zahipnotyzowała mnie spokojem tych oczu i tajemnicą w nich zawartą, niezgłębioną dla męskiego oka.

- Znakomity wybór – jej uśmiech zdawał się być zdecydowanie żywszy niż przed chwilą, czerwieńszy, a warg wypełniły się kolorem – Proszę przejść na zaplecze, ja za chwilę dołączę.

Kiwnąłem głową i zrobiłem trzy brakujące do celu kroki. Na stoliku, obok wciąż parującej jeszcze kawy leżała piękna, czerwona róża pachnąca znajomo – dokładnie tak, jak perfumy starszej pani, która (o ile dobrze słyszałem) zamykała właśnie drzwi galerii, wieszając na drzwiach tabliczkę „nieczynne”

Gdy wróciła do mnie, w niczym poza oczami nie przypominała już mojej przewodniczki po galerii. Teraz… była piękna pięknem młodości. Wyciągnęła do mnie dłoń i gasząc światło pociągnęła na schody skromnie ukrywające się za jedynym na zapleczu regałem. Wchodziłem po omacku, a klapa strychu zajęczała z wysiłku, gdy musiała zrobić dla nas miejsce. Niemal słyszałem, jak obiecuje nam kurz, pajęczyny i zapomniane przez wszystkich bibeloty, obrazy, z których uciekło życie, rzeźby na których odpoczywały demony, albo gołębie, gdy już znudzi się im żebranie fastfoodowych przekąsek od turystów. Klapa pożarła nas bez kłopotu. Spodziewałem się zapachu wyschniętego drewna, spoconych od słońca dachówek i kurzu kwitnącego pod stopami przy najdrobniejszym ruchu, ale czułem tylko zapach perfum.

- Rzadko teraz się zdarza, żeby zawitał tu mężczyzna – uśmiech raczej wyczułem, niż zobaczyłem, a dłoń kobiety prześlizgiwała się po mojej twarzy, jak dłoń ślepca uczącego się na pamięć obrazu towarzysza – A tak naprawdę, to jeszcze się nie zdarzyło. Mężczyźni niechętnie przymierzają, a jeśli już, to żaden nawet wzrokiem nie prześliznął się wzrokiem przez tę obrączkę. Cieszę się, że wreszcie przełamałeś stereotyp.

Chciałem pytać, jednak jej dłoń wciąż zwiedzała moją twarz i nie pozwoliła mi na słowa.

- Zobaczysz – szepnęła – Zobaczysz, że to szczególna rzecz. Wystarczy zaufać. Stać cię na zaufanie?

Zgodziłem się, a ona… Na twarzy poczułem miękkość materiału. Zimny, gładki, położył się na moich oczach, choć one i tak do niczego nie mogły się przydać. Poprowadziła mnie gdzieś, rozbierając bez pośpiechu i ułożyła na miękkim materacu. A potem jej ręce rozmnożyły się, gdy mnie ukrzyżowała, wiążąc ręce i nogi jedwabiem zimniejszym od lodu. Usta, jak pracowite mrówki zwiedzały mnie nieskrępowane wstydem, szukając we mnie krzyku rozkoszy. Wiedziałem, że nie powstrzymam, że wyleje się ze mnie niby lawa, gdy te wszystkie usta przekroczą granice, a robiły co mogły, żeby osiągnąć cel i potrafiły być uparte. Kiedy wreszcie się narodził, pochodził z tak wielkiej głębokości, jakiej nie podejrzewałem w sobie. Rozdarłem świat radością spełnienia tak brzydką, że aż piękną.

Zdecydowanym ruchem zdarła mi z oczu opaskę. Nade mną rozpościerał się kosmos. Ponadczasowy, wieczny i nieskończony. Jedna z planet nosiła na sobie pierścienie niczym Saturn. Patrzyłem zahipnotyzowany kręgami wirującymi bez końca wypełniony nieznośnym podejrzeniem, że znam je. Patrzyłem zachłannie, resztkami woli usiłując rozpoznać rodzimą galaktykę. Jak głupiec, bo przecież tak mało wiedziałem o wszechświecie, w jakim zostałem teraz zanurzony. Dlaczego miałbym pośród nieskończoności rozpoznać malutką Ziemię, albo niewielkie, gasnące już słońce? Po czym? Wróciłem więc do planety, a może gwiazdy otoczonej pierścieniami. Wrażenie, że znam je było nieznośne, a podświadomość aż kipiała, żeby wybuchnąć we mnie zrozumieniem. Pierścieni było pięć, każdy większy od poprzednika i jedną manierą malowany.

Kobieta rozcinała właśnie więzy, więc chwyciłem czoła, jakbym bał się, że czaszka pęknie mi od nadmiaru domysłów. Niezamierzony rzut oka na obrączkę wciąż tkwiącą na palcu wyjaśnił wszystko – pierścień odpowiadał idealnie kręgom otaczającym planetę. Patrzyłem zdumiony, nie mogąc zdecydować się, dokąd kierować wzrok – na planetę, rękę, czy oczy kobiety, która przyglądała mi się roziskrzonym wzrokiem. Coś drażniło mnie, kłóciło się ze wspomnieniem. Patrzyłem i szukałem odpowiedzi. Usta! Jej usta nie były już czerwone, lecz spłowiałe, jakby czas wypił intensywność i zostawił ledwie widoczny zalążek czerwieni.

- Chodźmy już – szepnęła – Szybko, póki mam siłę zejść po schodach. Wciąż podoba ci się ten pierścień?

- Sądziłem… - nieśmiałość wciąż jednak była domownikiem – To miał być prezent…. Dla niej. Ja nie noszę…

- Naprawdę? - chyba ze mnie kpiła, choć nie złośliwe, raczej z życzliwym zrozumieniem – W takim razie musisz się zdecydować. Bo ona zobaczy to, co ty. Jeśli tego nie chcesz, odłóż natychmiast. Lecz, jeśli wierzysz, że warto… Daj jej. Pierścień ją zaprowadzi. Ty ją zaprowadzisz. Dostanie to, co ty już dostałeś…

Skrzypiały schody, kiedy mijałem ostatnie szczeble, siwiuteńka kobieta otwierała drzwi dobrodusznie krzątając się pomiędzy gęstwiną mebli, na stoliku kawa ostygła łypiąc czarnym wzrokiem na mnie i różę – wyschniętą, pozbawioną koloru i zapachu… Pierścień zsunął się z palca i układał do snu w dołku dłoni. Łasił się, żeby go zabrać i nie zostawiać pośród nieskończonych galaktyk, daleko od domu.

- Wezmę – szepnąłem, bo nie było mnie stać na bardziej zdecydowany głos – Proszę zapakować...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz