Obrazy
niespiesznie starzały się na ścianach, zarażając się od nich
patyną. Tłoczyły się, prześcigając w nieprawdopodobnych
pejzażach płowiejąc mimo iż słońce tu nie zaglądało.
Najwyraźniej wystarczał im dyskretny blask biżuterii, aby podążyć
w stronę sepii, pomimo wielu starań autorów. Biżuteria? Była
równie niebanalna, daleka od tandety jarmarków i modnych,
sieciowych sklepów jubilerskich. To też były dzieła sztuki,
potrafiące udawać biżuterię tak starą, jak żeńskie do niej
upodobanie. Kolczyki i bransolety na atłasowych prześcieradłach
cicho pobrzękiwały starożytne pieśni, pierścienie i wisiory
zachowywały magiczne milczenie, a brosze wzdychały do piersi
gotowych je udźwignąć.
Wzrok
kobiety pełniącej funkcję gospodyni, a może kustosza, był
miękki, przepraszający, szepczący niemal, że kupujące wolą, gdy
obsługa nie stanowi konkurencji dla ich urody, więc tkwi skromnie w
drzwiach miniaturowego zaplecza i usiłuje wyglądać, jak swoja
własna matka. Do twarzy jej było w platynie siwizny. Pasowała do
tego wnętrza i biżuterii tkanej w srebrze. Aby mnie przywitać
musiała wstać od okrągłego stolika na kurzej stopce odzianego w
ręcznie tkaną, koronkową sukienkę sięgającą i stolikowi i jej
aż do kostek. Na stoliku leżała wyschnięta róża, której
bladość wyraźnie wskazywała, że śmierć kwiatka nastąpiła w
czasach młodości kobiety. Porcelanowa filiżanka stojąca obok
rozchylała delikatne wargi, by podzielić się aromatem gorzkiej,
czarnej kawy. Skąd wiem, że gorzkiej? Pachniała tak wytrawnie…
Kobieta zresztą też daleka była od naftalinowych kulek, bliżej
będąc różanych aromatów, niż stolikowa różyczka.
Patrzyłem
bez pośpiechu. Czas, to było coś, czego miałem w nadmiarze.
Życzliwa obecność starszej pani w niepojęty sposób otulającej
mnie zrozumieniem pozwalała na kontemplację drobiazgów, od których
aż się roiło po wszystkich kątach, gablotach i szafeczkach. Na
niewielkiej przestrzeni zalegała taka ilość miniaturowych dzieł
sztuki, że tygodnia zabrakłoby, aby wszystko przymierzyć.
Szukałem? Być może. Nie nosiłem się z planami na zakup, gdyby
jednak trafiło się coś, co wpadnie w oko, gotów byłem na ubóstwo
portfela. Zerknąłem raz jeszcze na kobietę. Stojąc we framudze
przypominała jeden z wielu portretów kobiet uśmiechających się
spod kapeluszy, wianków, czy chust. Ona też uśmiechnęła się i
miałem wrażenie, że za chwilę weźmie mnie pod ramię prosząc,
abym czynił honory i poprowadził ją przez tę galerię, pokazując
co piękniejsze okruchy.
Nigdy
nie byłem odważny, ale skinąłem nieznacznie na zgodę i zrobiłem
pod pachą miejsce na jej drobną dłoń. Wsunęła się tak
naturalnie, że uśmiechnęliśmy się oboje. Nie było gdzie
spacerować. Każdy krok groził natknięciem się na kant stolika,
róg szafeczki, czy postument mający wyeksponować leżące na nim,
wyszukane ozdoby. Bez większego przekonania pokazywałem to i owo, a
kobieta przymierzała bez skargi wszystko po kolei, żebym mógł się
przekonać, jak na kobiecym ciele prezentuje się wskazany drobiazg.
Jej papierowa twarz z pergaminową skórą stanowiła niemal
księżycowe tło dla kamieni oprawionych w okryte patyną srebro i
wyciągała z cienia kształty i linie, po jakich artysta zmierzał
do celu. Wreszcie coś podrapało mi powieki nie pozwalając odwrócić
wzroku. Obrączka z okruszkiem jakiegoś kamienia, po którą dłoń
wyskoczyła prędzej, niż skrystalizowała się myśl, wskoczyła mi
na palec nie czekając kobiecej dłoni.
Nie
nawykłem do biżuterii i czułem się nieswojo patrząc na dłoń
ubraną w fantazyjnie wykonaną obrączkę. Zerknąłem spod oka na
kobietę. Patrzyła na mnie spojrzeniem, w którym kryć się mogło
wszystko. Jakiś uśmiech błądził jej po twarzy, a spojrzenie
koncentrowało się na moich oczach, kompletnie ignorując ozdobioną
dłoń. Mimo uśmiechu oczy miała poważne. Zahipnotyzowała mnie
spokojem tych oczu i tajemnicą w nich zawartą, niezgłębioną dla
męskiego oka.
-
Znakomity wybór – jej uśmiech zdawał się być zdecydowanie
żywszy niż przed chwilą, czerwieńszy, a warg wypełniły się
kolorem – Proszę przejść na zaplecze, ja za chwilę dołączę.
Kiwnąłem
głową i zrobiłem trzy brakujące do celu kroki. Na stoliku, obok
wciąż parującej jeszcze kawy leżała piękna, czerwona róża
pachnąca znajomo – dokładnie tak, jak perfumy starszej pani,
która (o ile dobrze słyszałem) zamykała właśnie drzwi galerii,
wieszając na drzwiach tabliczkę „nieczynne”
Gdy
wróciła do mnie, w niczym poza oczami nie przypominała już mojej
przewodniczki po galerii. Teraz… była piękna pięknem młodości.
Wyciągnęła do mnie dłoń i gasząc światło pociągnęła na
schody skromnie ukrywające się za jedynym na zapleczu regałem.
Wchodziłem po omacku, a klapa strychu zajęczała z wysiłku, gdy
musiała zrobić dla nas miejsce. Niemal słyszałem, jak obiecuje
nam kurz, pajęczyny i zapomniane przez wszystkich bibeloty, obrazy,
z których uciekło życie, rzeźby na których odpoczywały demony,
albo gołębie, gdy już znudzi się im żebranie fastfoodowych
przekąsek od turystów. Klapa pożarła nas bez kłopotu.
Spodziewałem się zapachu wyschniętego drewna, spoconych od słońca
dachówek i kurzu kwitnącego pod stopami przy najdrobniejszym ruchu,
ale czułem tylko zapach perfum.
-
Rzadko teraz się zdarza, żeby zawitał tu mężczyzna – uśmiech
raczej wyczułem, niż zobaczyłem, a dłoń kobiety prześlizgiwała
się po mojej twarzy, jak dłoń ślepca uczącego się na pamięć
obrazu towarzysza – A tak naprawdę, to jeszcze się nie zdarzyło.
Mężczyźni niechętnie przymierzają, a jeśli już, to żaden
nawet wzrokiem nie prześliznął się wzrokiem przez tę obrączkę.
Cieszę się, że wreszcie przełamałeś stereotyp.
Chciałem
pytać, jednak jej dłoń wciąż zwiedzała moją twarz i nie
pozwoliła mi na słowa.
-
Zobaczysz – szepnęła – Zobaczysz, że to szczególna rzecz.
Wystarczy zaufać. Stać cię na zaufanie?
Zgodziłem
się, a ona… Na twarzy poczułem miękkość materiału. Zimny,
gładki, położył się na moich oczach, choć one i tak do niczego
nie mogły się przydać. Poprowadziła mnie gdzieś, rozbierając
bez pośpiechu i ułożyła na miękkim materacu. A potem jej ręce
rozmnożyły się, gdy mnie ukrzyżowała, wiążąc ręce i nogi
jedwabiem zimniejszym od lodu. Usta, jak pracowite mrówki zwiedzały
mnie nieskrępowane wstydem, szukając we mnie krzyku rozkoszy.
Wiedziałem, że nie powstrzymam, że wyleje się ze mnie niby lawa,
gdy te wszystkie usta przekroczą granice, a robiły co mogły, żeby
osiągnąć cel i potrafiły być uparte. Kiedy wreszcie się
narodził, pochodził z tak wielkiej głębokości, jakiej nie
podejrzewałem w sobie. Rozdarłem świat radością spełnienia tak
brzydką, że aż piękną.
Zdecydowanym
ruchem zdarła mi z oczu opaskę. Nade mną rozpościerał się
kosmos. Ponadczasowy, wieczny i nieskończony. Jedna z planet nosiła
na sobie pierścienie niczym Saturn. Patrzyłem zahipnotyzowany
kręgami wirującymi bez końca wypełniony nieznośnym podejrzeniem,
że znam je. Patrzyłem zachłannie, resztkami woli usiłując
rozpoznać rodzimą galaktykę. Jak głupiec, bo przecież tak mało
wiedziałem o wszechświecie, w jakim zostałem teraz zanurzony.
Dlaczego miałbym pośród nieskończoności rozpoznać malutką
Ziemię, albo niewielkie, gasnące już słońce? Po czym? Wróciłem
więc do planety, a może gwiazdy otoczonej pierścieniami. Wrażenie,
że znam je było nieznośne, a podświadomość aż kipiała, żeby
wybuchnąć we mnie zrozumieniem. Pierścieni było pięć, każdy
większy od poprzednika i jedną manierą malowany.
Kobieta
rozcinała właśnie więzy, więc chwyciłem czoła, jakbym bał
się, że czaszka pęknie mi od nadmiaru domysłów. Niezamierzony
rzut oka na obrączkę wciąż tkwiącą na palcu wyjaśnił wszystko
– pierścień odpowiadał idealnie kręgom otaczającym planetę.
Patrzyłem zdumiony, nie mogąc zdecydować się, dokąd kierować
wzrok – na planetę, rękę, czy oczy kobiety, która przyglądała
mi się roziskrzonym wzrokiem. Coś drażniło mnie, kłóciło się
ze wspomnieniem. Patrzyłem i szukałem odpowiedzi. Usta! Jej usta
nie były już czerwone, lecz spłowiałe, jakby czas wypił
intensywność i zostawił ledwie widoczny zalążek czerwieni.
-
Chodźmy już – szepnęła – Szybko, póki mam siłę zejść po
schodach. Wciąż podoba ci się ten pierścień?
-
Sądziłem… - nieśmiałość wciąż jednak była domownikiem –
To miał być prezent…. Dla niej. Ja nie noszę…
-
Naprawdę? - chyba ze mnie kpiła, choć nie złośliwe, raczej z
życzliwym zrozumieniem – W takim razie musisz się zdecydować. Bo
ona zobaczy to, co ty. Jeśli tego nie chcesz, odłóż natychmiast.
Lecz, jeśli wierzysz, że warto… Daj jej. Pierścień ją
zaprowadzi. Ty ją zaprowadzisz. Dostanie to, co ty już dostałeś…
Skrzypiały
schody, kiedy mijałem ostatnie szczeble, siwiuteńka kobieta
otwierała drzwi dobrodusznie krzątając się pomiędzy gęstwiną
mebli, na stoliku kawa ostygła łypiąc czarnym wzrokiem na mnie i
różę – wyschniętą, pozbawioną koloru i zapachu… Pierścień
zsunął się z palca i układał do snu w dołku dłoni. Łasił
się, żeby go zabrać i nie zostawiać pośród nieskończonych
galaktyk, daleko od domu.
-
Wezmę – szepnąłem, bo nie było mnie stać na bardziej
zdecydowany głos – Proszę zapakować...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz