Kradnę.
Tylko nocą, chociaż w dzień również zdarzają się niebanalne
okazje. Tych, którzy śpią w dzień oszczędzam. Oni… są i tak
poturbowani przez los wystarczająco, żebym jeszcze ja…
Za
to nocami skrupułów nie mam. Może dlatego, że nocą mniej widać,
a demony hulają z wiatrem pośród mrocznych akwariów z szybami
zamglonym do tego stopnia, że wewnątrz ledwie widać kontury
śpiących. Może to zazdrość? Sam nie śpię już trzeci rok. Tak
sądzę. Trzeci z rzędu, od kiedy sobie uświadomiłem, że nie
umiem już spać. Nie potrzebuję tego. Jedyne, czego mi brak, to
sny. Obrazy podświadomości wygładzającej kanty życia i
zmieniające rzeczywistość w dzieło potrafiące zakwitnąć na
skórze gęstym potem, rosą strachu, którą każdy może sobie
zaaplikować. Albo uśmiechem tak bezwstydnym, na jaki nie stać
ludzi na jawie.
Miliony
okien. Akwaria pełne śniętych ludzi z wygaszonym czuwaniem.
Odpoczywających, żeby jutro podjąć się wyzwań, na jakie dziś
zabrakło sił, czasu, albo determinacji. Jutro… Kiedy się nie śpi
pojęcie jutra wydaje się bardzo abstrakcyjne. Patrzę z pożądaniem.
Głodny, jakbym nigdy wcześniej nie jadł, ale to nieprawda. Jadam
regularnie. Każdej nocy łowię. Aż dziw, że jeszcze nikt nie
upomniał się o swoje sny. Że nie szukają mnie detektywi, że
prasa nie podnosi lamentu. Miasto jest wielkie i nie brakuje
akwariów. Zmieniam okolice, piętra, czas…
Usiłuję
być… uczciwy… Nie karmić się w jednym paśniku, nie okradać
kogoś do cna. Jedna noc, jeden sen, najlepiej, żeby nigdy więcej
nie stało się to samo. Wolałbym pozostać nierozpoznawalnym
koszmarem, który trafił się raz i znikł wraz z krzykiem
okradanego, który budził się z blizną na sennej marze i
nieciągłości, jaką spowodował mój atak. Na początku stałem
gdzieś obok, przycupnięty na parapecie obok śpiących gołębi i
patrzyłem, jak się miotają. Kopią pościel, łapczywie piją
zimną herbatę, albo wtulają się w leżące obok ciało, żebrząc
o pieszczotę w środku nocy.
Smutny
widok snujących się lunatyków, którym skradłem obraz. Jeden i
niepowtarzalny. Chyba niepowtarzalny, bo przecież nie ponawiałem
gwałtu. Dla mnie nowy. Wytytłany w nieprawdopodobne detale
bardziej, niż ruski generał w medale. Byłem nałogowcem? Tak. Nie
ma powodu ukrywać. Byłem i jestem. A to oznacza, że będę się
staczał. Może nawet na samo dno. Na pewno. Niżej, niż dotąd
przyznawałem się sobie. Nałogowcy są mistrzami w udawaniu,
wymyślaniu argumentów, wyszukiwaniu alibi, albo okazji do kolejnego
grzechu.
Przekroczyłem
granicę. Stąd nie umiem wrócić – nieprawda – nie chcę
wrócić. Przywykłem do własnego nałogu i stał się cząstką
mnie. Kradnę sny. Obcym mi ludziom, których nie umiałbym rozpoznać
w dzień. Wślizguję się w ciepłą pościel pachnącą nieznanymi
ludźmi, przytulam się do nich, a potem, przez nosy, uszy, otwarte
usta, a nawet przez pochwę… wdzieram się do ich wnętrz i
zwiedzam światy surrealne, nierzeczywiste. Kolorowe, albo pełne
mroku gęstszego od nocy, gdy pojawiłem się w ich nie-życiu.
Zdarzało się, że miałem problem ze znalezieniem drogi powrotnej w
gąszczu lęków i diabolicznych paranoi. Zdarzało się, że toczył
mnie orgazm… cudzy orgazm budzący się z nieświadomości.
Zdarzało się…
Ale
kiedyś przekroczyłem granice. Noc sprzyjała nocnym Markom. Była
ciepła, niespiesznie tłoczyła się na skwerach i rogatkach,
pęczniała w nieskończonościach chmur rozrywanych niecierpliwie
przez księżyc, żeby mógł położyć w nurcie rzeki gwiazdy. Nie
wiem sam dlaczego, ale wróciłem. Pierwszy raz usiadłem na
parapecie, z którego przecież zdarzyło mi się już uciekać po
udanym zamachu. Usiadłem i gapiłem się na kontur, obdarty już raz
przeze mnie z nocnych mar. Sięgnąłem poń ponownie. Kiedy wsuwałem
się pod kołdrę czułem się podle, ale nie ustawałem. Ciało
pachniało. Podniecało. Wciąż udawałem, że tylko przytulić się
do młodego ciepła chciałem. Ale to tylko wykręt. Chciałem
wniknąć w sen. I stało się.
Sen
był ciepły. Rozmarzony, pełen błogości. Smaczny. Zazwyczaj
szukałem rozmaitości, żeby nie nasycić się zbytnio jednym
smakiem tylko, ale tu… Zachłysnąłem się. Zapomniałem zupełnie.
Podarłem zasady i osiadłem w tym śnie, zabierając go ze sobą.
Później grzałem się wspomnieniem, smakowałem, niczym kiper
rozcierałem na języku każdą z wonnych chwil. Cały dzień
przetrwałem oszołomiony i czekałem nocy, żeby… Narkoman nie ma
zasad. Ma chwilowe kaprysy. Poszedłem kolejny raz. Trzecia noc w tym
samym ciele. A potem czwarta i piętnasta. Trzydziesta ósma!
Zanurzyłem się bez reszty, wracałem, drążyłem, zbierałem do
czysta, do ostatniego ziarnka.
Dnie
spędzałem coraz bliżej, patrząc jak gaśnie radość w oczach
ciała. Jak gasną nadzieje i marzenia. Jak chudnie w oczach od mojej
zawziętości. Ale nie umiałem oderwać się od tych snów. One były
moje! Moje, moje, moje! Dla mnie śnione! Ciało słaniało się już
od zapalczywości, od głodu, z jakim rzucałem się na nie, gdy
tylko oczy przesłoniło powiekami. Mamrotałem, śpiewałem
kołysanki, podrzucałem alkohol i proszki. Wszystko, byle tylko
ciało poszło spać. Moje ciało – zacząłem tak na nie mówić
sam nie wiem kiedy. Moje ciało i moje sny. Wślizgiwałem się bez
zachowania ostrożności, z coraz większą wprawą i pasłem się
nim w nim uwięziony.
Musiało
się stać. Wiedziałem, że musiało, bo świat karze tych, którzy
zapominają o ostrożności. Ja – nie miałem jej już wcale. Mój
głód był tak duży, że nie dawałem rady utrzymać postronków
powściągliwości. Ledwie słońce kryło się w cieniu lasu
akwariów wpadałem do ciała i siedząc w kąciku czekałem na sny.
Wszystkie. Ciało obolałe od mojej nieustannej obecności poddało
się i przestało bronić. Zamykało oczy wyczuwając moją
determinację. Wchodziłem jak po swoje i tak właśnie uważałem –
moje sny, moje ciało, moje potrzeby, chcenia, nałogi…
Ciało
otworzyło się na mnie bez reszty. Ze złamaną wolą wpuściło
mnie w siebie, aż staliśmy się jednością. Nie miałem pojęcia,
że ciało… miało już świadomość mnie w sobie. Że miało
plan. Swój, nie mój… Ukryło go tak skrzętnie, że nie
zauważyłem podstępu. Pułapki, w jaką wpaść może nieświadomie
każdy. Ale mnie nie interesował każdy. Mnie interesowało to
ciało, jego sny, które stały się moimi snami, a nocami
zawłaszczałem to ciało bez reszty. Zapatrzony w sny nie
dostrzegłem, że noc się skończyła, a ciało otworzyło oczy.
Uwięziło mnie w sobie! Mogłem wyjrzeć jego oczami na jego świat.
Tkwiłem w tym ciele, szarpałem, chciałem uciec. Próżny trud. To
nie ja zawładnąłem ciałem, ale ono mną. Prowadziło mnie
ścieżkami, które miało kaprys pokazać mi. Oswajało mnie z
więzieniem.
Wieczorem,
gdy spać się kładło miałem nadzieję, że umknę. Ale ciało
owinęło mnie snami, spętało i nie dało zerwać więzów przed
świtem. Gdy otwierało oczy, więzienie miało mury nieprzebyte i
kolejny dzień jasyru miałem przed oczami. Ciało szyderczo
przyglądało się moim rozterkom. Przegrałem. To ja poddałem się
ciału, które silniejszym było od mojej robaczywej woli. Zamknąłem
oczy. Zamykałem coraz częściej. W tym ciele… musieliśmy
zmieścić się we dwoje. Oboje go potrzebowaliśmy. Nawet teraz nie
umiałem z niego zrezygnować...
Jak to nigdy nie wiadomo, kto kogo bierze w posiadanie...hi,hi
OdpowiedzUsuńjak to nigdy nie wiadomo, kto siedzi w środku.
UsuńJak to nigdy nie wiadomo, kto siedzi po drugiej stronie... lustra, hi,hi
Usuńkatasta227
ja? zdarza się, że siedzę.
UsuńA tak ,to widać...��
Usuńkatasta227
dzięki za zauważenie (jak mawiał Kłapouchy)
UsuńNie ma za co..czyli melancholia i pesymizm... To pewnie z powodu tych ostów, za dużo ich w diecie...Kłapouchu.
Usuńkatasta227
raczej dlatego, że mu chwostka kto urwał i nie oddał
Usuń