Drążę. Ukradkiem, żeby nie dostrzegł tego nawet wścibski sąsiad, któremu z braku sił została obserwacja innych. Nie rusza się z domu, a w zasadzie, to nie rusza się z okna, które jest mu telewizorem, prasówką i radiem naraz. Pochłania to, czym nasiąka zewnętrze i karmi się cudzym życiem, niemal dosłownie. Żona, święta kobieta, przynosi mu nawet posiłki na parapet, by nie uronił ani widzenia. Najpierw podśmiewywałem się z tej jego manii, ale kiedy dostał medal za obywatelską postawę, bo był świadkiem kluczowym, choć nie koronnym, jak nietutejsi zarzynali kościelnego, bo drobnych z tacy bronił, to sam minister od policji głaskał jego przetrzebioną czuprynę i całował przed kamerami, a ja śmiać się przestałem.
Teraz? Teraz się boję, że gad nie tylko zauważy, ale i doniesie komu trzeba. Państwo nie znosi konkurencji i zazdrosne jest okropnie. Na własnym znaleźć nie pozwala i kładzie łapę ciężką od paragrafów i każdego śmiałka osadzi w kazamatach, byle tylko przestał grzebać na swoim. Nocą, kiedy śpi – wynoszę ziemię na pole. Coraz dalej i dalej. Najpierw sypałem górkę, udając, że ziemianka mi potrzebna na warzywa i owoce, potem piwniczkę na wino i nalewki, ale skończyły się pomysły na roboty ziemne i teraz muszę nosić na pole. Ciężka robota, ale posuwa się naprzód. Krzepy nabrałem takiej, że miejscowe osiłki schodzą mi z drogi kłaniając się w pas nawet w pijanym widzie. Tylko ten zaokienny miglanc za nic ma mnie i gapi się bezczelnie, ilekroć nos za drzwi wyściubię.
Zszedłem już na poziom minus sto. Nie było łatwo. Kopię pod domem, bo tylko wiekowe ściany mogą ukryć robotę. Kolejne kondygnacje wzmacniam deskami podłogowymi starymi meblami i czym tylko się da. Raz miałem fart i stare słupy telefoniczne po demontażu ściągnąłem, bo robotnicy od telefonów zrzucali przez całe lato za stodołę, zanim transport je hurtem zabrał. Nikt nie zauważył, że trochę ubyło, a jeśli, to ucieszyli się, że roboty mieli mniej. I jeszcze zapłacili za składowanie odpadów! Teraz słupy tworzą filary podtrzymujące stropy, albo ponacinane służą jako drabiny. Sto metrów, podzielonych na trzydzieści pięć pięter. Nim zlezę na dół, potrafi mnie dopaść głód. Dlatego biorę menażki z prowiantem, a butlę z gazem na raty wyholowałem, żeby się kawy, czy herbaty napić, gdy kurz w gardle zaschnie.
Kopię, gdy ten gad siedzi w oknie, wynoszę na poziom parteru i odpoczywam, czekając aż zaśnie. Nocami pcham worki na taczkę i wiozę za wieś, żeby jakoś tak nieznacznie wysypać. Zawsze wiem, kto orkę robił, gdzie dziury w gruntowej drodze, nieużytki odludne, albo kałuże stojące po większych deszczach. Nawet proboszczowi do sadu podrzuciłem trochę, ale kiedy zaczął gumiakiem podejrzliwie macać, że ziemia do świętych nie należała, to przestałem. Jeszcze mnie na spytki weźmie i jak tu takiemu skłamać, kiedy odpustów udziela za parę groszy? Wożę po rowach i lasach, ale do proboszcza już nie.
Dziś musiałem skończyć wcześniej. Czas zastanowić się, co dalej, bo trafiłem na litą skałę. I nie da się dłużej zachować konspiracji. Wcześniej udawało się mijać przeszkody w miarę dyskretnie, jednak teraz, to co innego. Siedziałem i pocieszałem się, że w końcu dokopałem się do mojej kawerny i tylko skalna błona dzieli mnie od płodnego wnętrza. Dźgnąłem szpadlem, a echo podniosło dźwięk i wypluło go moim stumetrowym kominem. Nawet w sąsiedniej wiosce musieli usłyszeć. Wiertarką trzeba by popracować.
Bieda. Pośpiech bywa złym doradcą. Skoro dotarłem do celu i stoję przed drzwiami sezamu, to dzień mnie nie zbawi. Opłukałem ręce i podciągnąłem zsuwające się portki. Pojdę do karczmy, na kielicha. Posiedzę z miejscowymi, żeby nie mówili, że miastowy się odcina od towarzystwa. Wypiję blade piwo i zjem kaszanki. Poplotkujemy o niczym, niech głowa się przewietrzy od ciężkich myśli. Może coś wymyślę, a jeśli nie, to jutro też jest dzień.
Barowe życie nie różni się niczym na całym świecie. Ktoś śpiewa, ktoś pozwala sobie na niedyskrecje względem kelnerki, jedni się biją, inni szlochają do pustych kufli. Folklor. Barman, znawca ludzkich dusz, zna więcej sekretów, niż proboszcz, bo po kielichu nawet niemowie się wymknie słowo odważne i szczere do krwi. Siadłem przy barze, a barman nie czekając na zamówienie podstawił spieniony kufel. Plotkowali wszyscy o wszystkich. Ktoś grał w szachy, brakujące figury uzupełniając opróżnionymi kieliszkami, muzyka ze sfatygowanego magnetofonu zawodziła popularnymi melodiami disco polo. Nadstawiałem ucha, sprawdzając, czy moje pojawienie się wywoła komentarze odnośnie studni pod chałupą, ale nie. Mówili, że mruk i odludek, że pewnie z baby nie złażę, bo rzadko z chałupy wychodzę, jednak moje roboty wciąż stanowiły nieodkrytą tajemnicę.
W rejwachu swojskich gawęd nie szło się skupić, a kiedy popołudnie dojrzało do zmierzchu miałem już nieco w czubie, żeby machnąć ręką na dumanie po próżnicy. Wstałem, żeby samemu się nie zdradzić, kiedy wódka, czy piwko język mi rozwiążą i poszedłem ku chałupie.
- Sąsiedzie – usłyszałem szept – podejdźcie no!
Niech to szlag! Wścibski, jeszcze nie schował się w sypialnianych czeluściach i machał do mnie ręką. Z lekkim grymasem zniechęcenia podszedłem pod okno, czując wdzięczność do słońca, że skryło się już za chałupami na skraju wsi.
- I co? Dokopałeś się? – Wiedział cholernik jeden! – No powiedzże, bo mnie aż gniecie z ciekawości!
Cóż było robić. Jak jęzor rozpuści, to całą moją konspirację o kant roztrzaskać. Pokiwałem głową, zły na siebie za jakąś wcześniejszą nieostrożność.
- Nie martwcie się, nikomu nie pisnę ani słówka – gorączkował się z wysokości parapetu – wiem, jak to jest, bo sam kopałem!
- Naprawdę? –zdumiał mnie tak, że nie zdzierżyłem w milczeniu.
- A co, myślisz że nogi mi pies odgryzł? Też kopałem, ale zawaliło mi się i nogi Bóg zabrał za głupotę. Dobrze, że mnie baba odkopała, bo już dawno byłbym w piachu, pod własnoręcznie ukopaną mogiłą. Wy, to co innego. Fachowiec. Górnik pewnikiem. Te stemple i takie tam… Ja nie pomyślałem.
Zniosę gada na dół, póki nikt nie widzi i tam ukatrupię! – pomyślałem, ale rozsądek wrócił, bo przecież skoro baba raz go odkopała, to teraz pewnie jej powiedział. Nie wytruję połowy wioski z powodu dziury w ziemi. Machnąłem ręką. Przepadło. Szlag trafił tajemnicę. Może i dobrze?
- Mam w szopie młot pneumatyczny – szepnął zachęcająco – pożyczę, jeśli potrzebujesz. Został mi po moich robotach.
- Dobra – zdecydowałem się – wezmę młot, a ty popilnujesz, żeby mnie kto nie nakrył. Kupię walkie-talkie i będziesz mnie osłaniał, kiedy będę dziugał w ziemi. A potem zobaczymy jak będzie.
- Świetnie! – rozpromienił się – Może wstąpisz na kielicha, to pogadamy jak ludzie, a nie tak, przez okno? Skąd wiedziałeś, że warto tu kopać? Ja za gówniarza ministrantem byłem i pod ołtarzem przy podłodze znalazłem informacje, ale ty do kościoła przecie nie chodzisz. Wiem, bo widziałbym, a w niedzielę, kiedy wszyscy na mszy, to siedzisz w dziurze i ryjesz jak kret.
Wygodniej rozmawiać nie zadzierając głowy do góry, więc wszedłem na poczęstunek. Żona zakrzątnęła się, jakby podsłuchiwała, bo w mig na stole stanęły zakąski i gąsiorek z czymś domowej produkcji i mocnym jak diabli.
- W antykwariacie znalazłem wzmiankę. W mieście. I tak jakoś mnie ruszyło, że zacząłem grzebać głębiej. I wyszło, że to tu musi być. Kupiłem chałupę, a chociaż żona gderała, to sam przeniosłem się na wieś i kopię od dwóch, czy trzech lat.
- Głęboko?
- Ze sto metrów będzie.
- Ale jest tam? Boże, ależ bym chciał zobaczyć.
- Po drabinach ciężko byłoby znieść, bo wąsko i duszno. Ale tak, jest tam. Kawerna aż dzwoni, kiedy się ją dźgnie łomem, czy łopatą. Nie wiadomo, jak duża, bo dopiero dzisiaj dokopałem się.
- Ufoki dobrze zabezpieczyli. Tyle lat, to musiało skamienieć. Nie boisz się rozpruwać jaja?
- Sam mówisz, że stare. Czego się bać? Zostawili, to raczej nie wrócą! Pewnie zapomnieli. A to, co mogłoby w nim być, dawno już martwe. Łatwiej byłoby firmę nająć, odkopać, wydobyć i na wierzchu dopiero rozcinać, ale jak oficjele się dowiedzą, to jajo zniknie na kolejne milion lat, albo i więcej. Zamkną w jakiejś tajnej bazie i tyle go widzieli. Amerykańce mają swoją strefę 51 i tam trzymają różne dziwolągi. Tego też by zgarnęli, bo nasi za parę dolców dostają takiej amnezji, że szkoda gadać. Trzeba przekuć i zobaczyć. Po cichu i bez wianuszka ciekawskich.
Wieczór zgęstniał i przepoczwarzył się w noc, a my ze Wścibskim przechylaliśmy księżycowy płyn pod wędzoną kiełbasę, kiszone ogórki i chleb ze smalcem. Jajo poczeka. Dzisiaj, gdy północ minie wezmę z szopy młot, żeby za dnia go nie targać, a jutro zacznę go transportować na dół. I przedłużaczy dokupię, bo przecież agregatu nie będę holował na dół. Sąsiad popilnuje, żeby mnie tam nikt nie zdybał na robocie, a ja będę mógł szybko skończyć wiercenie.
Coś błysnęło, jakby niebem zawładnąć zamierzał władca piorunów. Cienie zatańczyły na ścianie i zgasły w ciemności odbierając resztki widzenia. Powtórka oślepiła nas już kompletnie. Powietrze zajęczało trąbą powietrzną. Szczęśliwie nie cuchnęło siarką, bo już myślałem, że sprowokowaliśmy piekło do działań odwetowych. Przeciąg niósł powiew czegoś wprawiającego kubki smakowe w ostry niepokój. Najwyraźniej zjawisko atmosferyczne zamierzało nas oszołomić i pozbawić wszystkich zmysłów, bo wnet stało się jasno. Za jasno dla ludzkich oczu i znów oślepliśmy, jednak tym razem osiągnęliśmy ten stan niejako z drugiego końca skali widzenia. Węch zwariował i postanowił zrobić sobie wolne.
- Dobry Panie – wyszeptał Wścibski – zlałem się w gacie!
Pogoda nie dawała za wygraną, oferując wciąż nowe atrakcje. Zatrzęsło ziemią tak, że niedopity gąsiorek zapoznawał się z podłogą chłepczącą resztki alkoholu. Nie pofolgować pęcherzowi było w takiej chwili nieprzyzwoitością. Uroniłem. Węch na szczęście wciąż był na wagarach, więc oszczędził nam obu wstydu. Coś zatopionego w nieziemskim świetle trzeszczało, sapało, darło się na części. Słuch tracił rozsądek. Ktoś, albo coś rozrywało ziemię, aż jęczała. Wreszcie coś wydało westchnienie korka wyskakującego z butelki jasność zagorzała bielą i fioletem i wszystko ucichło. Wiatr też. Może wstydził się wcześniejszych ekscesów, bo nawet za kołnierzyk koszuli nie zajrzał, żeby dać wytchnienie kręgosłupowi spoconemu z emocji.
Żona Wścibskiego wynurzyła się spod łóżka, niepewnie łypiąc oczyma.
- Już? – spytała – Poszedł sobie?
- Kto? – zapytałem nie wiedząc czemu również szeptem
- Antychryst! – oburzyła się – Trza proboszcza budzić, niech chałupę poświęci i odczyni uroki!
Sąsiad machnął tylko ręką, zawstydzony, że dłoń moczem cuchnie – węch oczywiście musiał zmaterializować się właśnie teraz, jakby nie mógł poczekać jeszcze trochę, żeby się człowiek ogarnął. Rzuciłem okiem w stronę chałupy, bo i mi przydałaby się zmiana odzieży. Chałupy nie było absolutnie. W miejscu, gdzie jeszcze wieczorem mieszkałem, krajobraz zdobiła wielka dziura w ziemi, nadal dymiąca kurzem.
- Musiałeś obudzić jajo! – zawyrokował z chłopską flegmą sąsiad – Albo obce usłyszały, jak trącasz je szpadlem. I przyszły po swoje. Dobrze, żeś w chałupie nie został, bo razem z jajem pofrunąłbyś między gwiazdy. Dzisiaj, to może zostań u nas, bo w dziurze mieszkać się nie godzi, a jutro pomyślimy.
Historia z horroru, a uczy, by zawsze mieć trzeźwy umysł, zanim zabierzemy się do najważniejszego życiowego celu.
OdpowiedzUsuńSerdeczności
otóż. i pukanie obcych po jajkach może się skończyć niezłym tornadem.
UsuńA to dopiero historia. Kopią i kopią, aż w końcu dziura się pojawiła i dom zabrała.
OdpowiedzUsuńI co dalej? Będzie ciąg dalszy?
jakoś tak zazwyczaj porzucam napoczęte. czyli raczej nie, ale się nie zaperzam.
Usuń