środa, 8 grudnia 2021

Powroty.

    Był zaniedbany, ale raczej tak trzydniowo, niż w ogóle. Trwała niedbałość wgryza się głęboko w pory skóry, odbiera włosom i oczom nawet nadzieję na blask. Kiedykolwiek. On był zaledwie lekko przykurzony, zaniedbany, jak mąż porzucony dla zaawansowanego ekonomicznie seansu w SPA. Lekko ukiszony w sosie własnym, śmierdzący tanimi skrętami i wczorajszą wódką, której nie wykurzył z organizmu ostatnimi trzema parówkami, skrywającymi się dotąd gdzieś na krawędzi K-2 i koła podbiegunowego w lodówce.

    Spodnie, bynajmniej nie od piżamy, pogubiły kanty w spelunkach, do których zaprosić kobietę gotów był wyłącznie desperat, chcący się jej ostatecznie pozbyć. Telewizor skarżył się, że od paru dni nie miał okazji oka zmrużyć, a szczecina porastająca policzki mężczyzny siwiała tym szybciej, im była dłuższa. Jeśli druga młodość miała być szyderstwem, to powinna właśnie tak wyglądać. Koszula z urwanymi Bóg wie kiedy dwoma guzikami nosiła ślady wczorajszego menu w postaci reklamy bezpośredniej na torsie. To musiał być bigos, bądź jego pochodna. I mnóstwo tłuszczu z musztardą. Czyżby golonka?

    Na takim paliwie kac powinien skarleć, wymagając powiększenia, by nieuzbrojonym okiem go dostrzec. A skoro doskwierał, to znak, że posiadał gigantyczne uzasadnienie. Takowego wymagała również niewyschnięta wciąż plama osaczająca rozporek. Szczęśliwie węch wciąż pozostawał w odmiennych stanach świadomości i błąkał się po wspomnieniach poszarpanych na strzępy przez zegar odmierzający kolejne pięćdziesięciogramowe sekundy wytrwale i niestrudzenie.

    Zsechł się również kalendarz, przechowując wspomnienie pierwszego powiewu wolności. Nie wysilał się na żadne aluzje dotyczące zaniku pamięci tych kilku nędznych dni. Czekał. Jemu czasu nigdy nie brakowało. Za oknem wyklejonym obrazami cudzych poranków blady księżyc bełkotał coś niezrozumiale, telefon z głodu zaniemógł, drobne monety rzucone w niestaranną mandalę usiłowały z poziomu dywanu wyprostować życiorys chwilowego właściciela. Gazeta niosąca wieści o następnym braku sukcesów sportowych leżała na wznak głęboko pod stołem, obok skarpet zachodzonych na wylot. Kto to widział, żeby na chodnikach układać kleksy z błota? Nikomu nie można już ufać.

    Świat krążył bez litości, aż brało na wymioty. Nie każdy rodzi się kosmonautą, potrafiącym bez sensacji maltretować żołądek i błędnik podglądając życie na Ziemi z orbity, przy prędkościach rzędu kilkudziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę. W sumie – nie wiadomo po co w ogóle otwierał oczy. Chyba z ciekawości. Tłuściutka wata dzieliła myśli od zrozumienia. Może myślał w językach obcych i stąd problemy? Mimo wszystko usiłował się skupić, ogniskując wzrok na niewidzialnym stałym punkcie. Znieruchomiał jak Budda pochłonięty tworzeniem światłej maksymy dla potomnych.

    Zza ściany dobiegły go odgłosy sąsiedzkiej szamotaniny i połajanek. Głos wyćwiczony w chłostaniu niewinnych duszyczek owładniętych amokiem alkoholowym usiłował przedrzeć się przez opary do sumienia bełkotliwego, w jakim pozostawił je nosiciel. Szare komórki są przereklamowane. Sprawiają więcej kłopotu, niż pożytku. Z całej tej paplaniny niepokoiło go tylko jedno powtarzające się słowo: piątek!

    Piątek? A co z nim? Kleił pamięć krótkotrwałą, potem tę bardziej rozpasaną. Podkład wciąż był zbyt wilgotny, by rzecz mogła się udać, jednak podświadomość nie dawała za wygraną. Co z tym piątkiem się dzieje? Dzikim spojrzeniem zatrzymał wszechświat, machinalnie podrapał to i owo szukając cielesnego wsparcia. Kluło się w niepokojach podejrzenie, że piątek był granicą, jakiej przekraczać nie należało absolutnie. Wizja krążyła w trzewiach coraz szybciej wirując, zbierając się w tornado, gejzer, by w końcu wystrzelić zrozumieniem:

    - W piątek wraca ona! Nie ze SPA, ale wraca. I lepiej, żeby nie dostrzegła rozmiarów doświadczalnego poligonu! Mało czasu cholera! Pora odgruzować – siebie i chałupę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz