Nie wnikając w godziwość poczynań własnych, poszedłem do kuchni, żeby uraczyć lekko zaniedbany egoizm herbatą. No i zaczęło się, bom okiem na polepę rzucił, a tam szpon. Może niezbyt okazały, jednak – szpon! Nie co dzień znajduje się w kuchni szpony. Podniosłem i krótkowzrocznym subiektywizmem oszacowałem znalezisko, nie zawiadamiając służb archeo, czy saperskiego patrolu. Bez przymierzania do węgielnej kostki uznałem, że okres połowicznego rozpadu zacznie się z grubsza za jakieś dwieście lat, więc narzędzie świeżym być musi, gdyż nawet nie cuchnie należycie.
Siadłem – po chłopsku, na zadzie. I zadumałem przyziemiony, przylepiony do tej podłogi, co dotąd wyłącznie moją oazą była. Świątynią dumania zamkniętą na obce spojrzenia. Bo szpon znaleźć, to z filozoficznego punktu widzenia identyczne oszustwo, jak szpon zgubić. Przecie z próżnego, to i Salomon… Ja znalazłem, czyli ktoś zgubił. A skoro tak, do obecnie dysponuje orężem większym od zgubionego. Na tym polega dojrzewanie! Wylinka z węża sugeruje jedynie, jakim był przed przepoczwarzeniem. Dlatego, mimo dość karłowatego rozmiaru szpon szacunek budzić musiał. Szczęściem, jeszcze nie grozę, bo wyobraźnią nie sięgałem aż tak daleko. Wystarczająco jednak, żebym zrozumiał, że nie mieszkam już sam i jaskinia przestała być bezpiecznym azylem.
Dumać umiałem, szczególnie, gdy herbatą pysk sparzyłem. Sięgałem coraz głębiej w pamięć, przypominając sobie noce, kiedy tajemne przeciągi znienacka chłodziły mi stopy, albo na łydkach kreśliły lodowym sztyletem ślady subtelnych pieszczot Królowej Śniegu. Jakieś zaginione okruchy krakersów, czy nadgryziona kiełbasa, która schnąć miała u powały aż do świąt. Zdecydowanie. Miałem gościa w pieczarze! Mięsożercę. Nie subtelną rusałkę-wegankę, co dla dobra sprawy publicznie raczyła się obnażyć, pogrążając się w zachwycie wyposzczonych nastolatków, by pokazać, że weganizm dysponuje nie tylko twarzą, ale i nie byle jakim ciałem (o rozumie na wszelki wypadek nie napomykając). Znaczy nie owca, nie króliczek z ogonkiem rozkosznie pomponowatym, a bestia krwiożercza pomieszkiwa gdzieś na peryferiach błogo nieświadomej dotąd świadomości.
Okropne odkrycie sprawiło, że popuściłem. Gaz lżejszy od rozumu uniósł się szarym tumanem i w niedoskonałej aureoli bałwanił się gdzieś nad moimi uszami. Tygrys? Wilkołak? Jastrząb wygłodniały? Dzik szablozęby? Krokodyl nilowy? Pterodaktyl? Wątpliwości stłamsiły nadzieję na przetrwanie. Nagle stałem się gatunkiem zagrożonym, wymierającym anonimowo i w żadnej grinpisowej księdze dowolnego koloru ani wzmianki, że ostatnie tchnienia tu na tej podłodze wykwilę, gdy za załomem czai się głód potwora. Cóż dla niego moja świąteczna kiełbasa jałowcowa? Pewnie dotąd mu się odbija jak po szklaneczce dżinu z tonikiem.
- A te ślady na ścianie? – zadrżałem, pomimo zbawiennego ciepła herbatki ziołowej z natury – wilgotne kleksy potrafiły wspiąć się na sufit, a ja durny kląłem sąsiadkę z góry, że mi zalewa mieszkanie.
- Jeśli przeżyję, to pójdę i przeproszę! - Obiecałem sobie solennie, drapiąc się starczo w przerzedziałe owłosienie i młodzieńczo po jajkach - I te nocne szelesty. O matko!
Nie byłem pedantem, że się tak niestarannie wyrażę. Kolację, a często i obiad lubiłem spożywać na pokładzie największego prywatnego poduszkowca, czyli w łóżku. Komu chciałoby się płynąć z pojedynczym talerzem do kuchni? Wyrzucałem wprost w ocean odpadków. Najpierw pod poduszkowiec, potem byle „od sie” – jak mawia woźnica do konia, gdy chce, by ten w prawo skręcił. I teraz, w tym moim chaosie zakwitło tajemne życie i grasuje, kiedy ja bezwstydnie romansuję z Morfeuszem. Może nawet ono abażur po babci rozdarło, żeby więcej światła ulewało się bokiem, miast tylko aureolę w suficie wypalać?
Podłoga w kuchni nabrała temperatury lodowca na Szpicbergenie podczas śnieżnej nawałnicy, znieczulając miękkie tkanki i unieruchamiając mnie, równie skutecznie, jak mamuta, którego dopiero pięć lat temu tambylcy odkryli na Syberii i pożarli, zanim siwowłosi i bezzębni znawcy tematu wymruczeli słowo „sensacja”. Po chałupie krąży zabójca. A ja tkwię unieruchomiony, jak korek w szyjce szampana i tylko patrzeć, aż eksploduję.
Już się nie drapałem – może bestia pochodzi od psów, a te reagują na ruch. Szczególnie, gdy uznają, że to objaw agresji. Zlałbym się w gacie, ale są amatorzy strachu i za jego aromatem gotowi przemierzyć pustynie i oceany. Poza tym – po jednej, ubogiej herbacie mogłem jedynie skropić najbliższe otoczenie, a papraniną się brzydzę. Potop, to co innego. Przed oczami fruwały mi szmaragdowo-czarne smoki, nietoperze wielkości boeinga 737, wokół pływały sześciometrowe, obłe ludojady, negocjujące z barrakudami prawo do dziewiczej krwi, a spod trzepiących wściekle o podłogę tygrysich ogonów unosił się kurz, zaburzając ostrość spojrzenia.
Macałem dyskretnie przestrzeń, szukając broni – białej, różowej, czy choćby przeźroczystej. Paczka po chipsach, spodeczek od herbaty, zeschły piernik-serduszko… Gówno! Tym mógłbym obronić się najwyżej przed rybikiem. Wreszcie coś zazgrzytało zachęcająco i zdobyłem się na odwagę, by znalezisko ująć w dłoń. Chłód metalu uspokajał. W duszy ruch! Bitewny amok. Wzwód! Napięcie mięśni, krew we wzroku. Szumiało pod sklepieniem, gdy metal oswajał się z wnętrzem dłoni. Mogłem walczyć. Nie byłem bezbronną ofiarą! Uniosłem uzbrojoną dłoń, rozglądając się za wrogiem i szacowałem bitewną wartość uzbrojenia indywidualnego.
Wtedy nadeszło olśnienie! Byłem bezpieczny! Trzy dni temu, czekając, aż sos nabierze właściwej konsystencji i zmiękczy padlinę w garnku - czekałem w kuchni, obcinając pazury u nóg… Teraz, podobnie jak wtedy, cążki wypadły mi z ręki i czmychnęły pod stół, kryjąc się za kubkiem po jogurcie.
Strach ma wielkie...szpony-parafrazując. Gaz lżejszy od rozumu? Chyba po tej gotowanej padlinie :-)Tyle krwiożerczo- obronnych myśli w jednej chwili potrafi nieźle zakręcić w głowie.
OdpowiedzUsuńZwykły-niezwykły zabieg kosmetyczny, a taka zabawno-straszna historia wyszła.
ciepły smrodek szybko się wznosi.
Usuńżarcik. chociaż, kto wie, w jaką stronę pójdzie genetyka i modyfikacje.