Wyjścia nie miałem żadnego. Musiałem eskalować. Zbroiłem się, najpierw cichcem, później, gdy magazyny trzeszczały w szwach, pozwalałem sobie na drobne, starannie zaplanowane niedyskrecje. Chciałem, żeby się bał. Żeby budził się nocami, spocony, z krzepnącym na ustach przerażeniem. Nie pokazywałem wszystkiego. Chciałem, żeby wyobraźnią sięgnął dalej, niż ja czynami. Wreszcie pozwoliłem sobie na prowokacje. Skutecznie. Zyskałem popleczników. Gorące głowy, chętne do udziału w krucjacie jako ochotnicy. Tacy sprzymierzeńcy są najlepsi. Najemnicy kalkulują, gotowi wycofać się, kiedy ryzyko przekroczy akceptowalną granicę krwi. Ja miałem armię fanatyków pragnących zemsty.
Przeciwnik drżał ze strachu, gdy żebrał o litość:
- Przepraszam… niechcący… zabiłem twojego awatara.
Wymowne, nie tylko jeśli chodzi o wirtualną grę.
OdpowiedzUsuńzemsta musi być!
Usuń