Pan był tak wybujały, że
kiedy przechodził, generował mimochodem prywatne zaćmienia księżyca, kierowane indywidualnie
do pasażerów komunikacji miejskiej. Nie mógł zauważyć pani w kożuchach i
skórach, w miękkich, wysokich mokasynach z długimi, czarnymi frędzlami –
zwyczajnie pracowali w różnych skalach, a pani zdawała się być indiańską
legendą z dawno spacyfikowanego przez pazernych Europejczyków plemienia Siksika.
W posępnym zaułku wiodącym ku nieczynnym knajpom młode kobiety powierzały sobie
sekrety minionej nocy, opowieści okraszając chmurką z elektronicznego
papierosa. Na białej topoli, zamiast jemioły wisiały nadęte balony białych
lampek, smętnie kołysząc się w przedświcie. Wierzba wystrzyżona na pazia
zerkała na sobowtóra rodzimego himalaisty, który w traperkach trawersował
gołoborze chodnika, kierując się ku codziennej Czomolungmie, a wątły uśmieszek
sugerował, że jest gotowy na sukces. Dziewczątka, trzymając się za ręce
szczebiotały nastoletnie radości, nie oglądając się na chłopców w bluzach
naśladujących bohomazy graffiti. Na rynku kwiaciarki przekomarzały się
schrypniętym głosem z miejskimi strażniczkami. Bo przecież niewielu złodziejaszków
grasuje w wolnej przestrzeni, gdyż państwo nie znosi konkurencji. Miejska fosa
zakrzepła nieznacznie, a kaczuszki z poświęceniem, własnymi brzuszkami, topią
wątły lód, ignorując rechot sroczy dobiegający z latarni porośniętej mchem
szronu. Oddycham wilgocią. Ślizgam się na granitowej kostce i wspominam taksujący
wzrok dziewczęcia, które na gapę zamierzało przejechać ledwie jeden przystanek.
Udało się – na przypalonym wdechu osiągnęła cel i poczłapała na szczudłatych,
chudych nogach, niezgrabnie naśladując ptaki brodzące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz