czwartek, 26 marca 2020

Daremność.


Utknąłem. Za sznurem z kolczastych drutów. Naszyjnik zbierający krew uciekinierów rdzewieje bardzo powoli. Czas chyba wstrzymał oddech i tyka zbyt wolno, żebym dostrzegł, jak spaceruje wzdłuż ogrodzenia. Krew kapie niespiesznie, a grawitacja nie popędza jej wcale. Ziemia rozkoszuje się każdą kroplą z osobna. Tylko baranki na niebie przeskakują ogrodzenie z wdziękiem i nawet nie potarmoszą skołtunionego runa.

Utknąłem. Z dala od ciebie. Ledwie kilkadziesiąt kilometrów, ale stąd do tam zdaje się, że rozłożyła się wieczność na drodze – jak kałuża, która zawsze wie, gdzie może napotkać przechodnia. Gdyby nie perły karminowe i te dzioby nienasycone, głodne i sterczące już szedłbym do ciebie. Wiesz, że potrafię, że kilkadziesiąt kilometrów nie byłoby przeszkodą. Jednym skokiem połykam odległość rozmiaru widnokręgu. Od brzasku, nim zmierzch pożre ziemskie kształty, doszedłbym po kres porannej widzialności, nawet, jeśli mgły nie ukryją rozmiaru. Doszedłbym. Chcę dojść.

Utknąłem. Krążę po skończonej przestrzeni, jak koń na wybiegu. Wydeptuję niechciane ścieżki, wydeptuję brak nadziei. Czuję, jak opuszczają mnie siły. Tak najłatwiej zniewolić człowieka. Odebrać nadzieję. Druty błyszczą w dojrzewającym słońcu, krew spływa po ostrzach malując je żywiej niż szminka. Wokół pustka. Nikogo, kto mógłby pocieszyć, lub odebrać złudzenia bezkompromisowym słowem. Kląć? A cóż to u licha zmieni?

Utknąłem. Druty, jak bluszcz, opanowały niewidzialny mur graniczny. Wysoko wspinają się ku życiu w słońcu, a ja zostaję za nimi nosząc na twarzy cień pręg, jak memento, żebym pamiętał, co stać się może, gdy rzucę się na nie w paroksyzmie rozpaczy. Wciąż szukam. Słabych punktów, dziury w ziemi, żeby jak lis do kurnika wedrzeć się i ujść z życiem niosąc w pysku łup na ofiarę bogom.

Utknąłem. Zupełnie, jakby ktoś zamknął mnie w słoiku, razem ze wszystkimi moimi uczuciami. Zamknął moja obecność poza światem, w wydzielonym, wrogim i obcym miejscu. Miejscu bez ciebie. Lew nie krąży tak w niewoli, chociaż podobno jest królem. On musi krążyć. Ja krążę, bo nie mam nic innego. Kroki donikąd stawiam jak maszyna, która stworzona została do chodzenia. Zedrę buty, potem stopy do kostki. Kurz unosi się, przypominając pożar sawanny. Nawet jemu ciężko uciec z klatki.

Utknąłem. Gąszcz tabu, morałów, kodeksów, obowiązków. Las nieskończony. A każdy nadziewa mnie jak oliwkę na wykałaczkę i podgląda mnie bezczelnie z każdej strony nim pożre z apetytem, lub nie. Może ktoś oprócz mnie krąży w przestrzeni wyznaczonej struną drutu, jednak wzrokiem wciąż przebijam się na zewnątrz. To trudne, wzrok krwawi i obraz wraca skatowany nieludzko. Ledwie zdążę dostrzec cokolwiek nim skona.

Utknąłem. Może od zewnątrz da się otworzyć przestrzeń? Rozplątać kłębek kolczasty, albo wyciąć ścieżkę jak w dziewiczej dżungli? Na jedną chwilę zaledwie, żebym tylko zdążył wejść między zębate ściany i przeskoczyć poza nie. Do tam, do ciebie. Tylko kto to rozplącze? Kołtun drutu, jak robótka ręczna rośnie ze mną wewnątrz tej potwornej czapki, która zamykać się zaczyna nad moja głowa po to tylko, żebym nawet myślą nie wyjrzał na zewnątrz. Komu przeszkadzam aż tak? Dlaczego niewoli mnie wewnątrz. Przez nieuwagę nawija kłębuszek kosmatej, kolczastej włóczki zapominając, że w środku dogorywa człowiek?

Utknąłem. Może jestem za mały?

3 komentarze:

  1. Takie stany mogą czegoś nauczyć, pozwolić zagłębić się w siebie... Na myśl przychodzi mi teraz jednak osoba za drutem kolczastym, której ktoś nie pozwala odejść z tego miejsca, a która chciałaby biec jak najdalej... do kogoś...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bieg do kogoś jest dobry. znacznie lepszy niż bieg z, bo ten może być ucieczką, zamiast powrotem, czy szukaniem

      Usuń
    2. Zgadzam się

      Usuń