Utknąłem. Za
sznurem z kolczastych drutów. Naszyjnik zbierający krew uciekinierów rdzewieje
bardzo powoli. Czas chyba wstrzymał oddech i tyka zbyt wolno, żebym dostrzegł,
jak spaceruje wzdłuż ogrodzenia. Krew kapie niespiesznie, a grawitacja nie
popędza jej wcale. Ziemia rozkoszuje się każdą kroplą z osobna. Tylko baranki
na niebie przeskakują ogrodzenie z wdziękiem i nawet nie potarmoszą
skołtunionego runa.
Utknąłem. Z dala
od ciebie. Ledwie kilkadziesiąt kilometrów, ale stąd do tam zdaje się, że
rozłożyła się wieczność na drodze – jak kałuża, która zawsze wie, gdzie może
napotkać przechodnia. Gdyby nie perły karminowe i te dzioby nienasycone, głodne
i sterczące już szedłbym do ciebie. Wiesz, że potrafię, że kilkadziesiąt
kilometrów nie byłoby przeszkodą. Jednym skokiem połykam odległość rozmiaru
widnokręgu. Od brzasku, nim zmierzch pożre ziemskie kształty, doszedłbym po
kres porannej widzialności, nawet, jeśli mgły nie ukryją rozmiaru. Doszedłbym.
Chcę dojść.
Utknąłem. Krążę
po skończonej przestrzeni, jak koń na wybiegu. Wydeptuję niechciane ścieżki,
wydeptuję brak nadziei. Czuję, jak opuszczają mnie siły. Tak najłatwiej
zniewolić człowieka. Odebrać nadzieję. Druty błyszczą w dojrzewającym słońcu,
krew spływa po ostrzach malując je żywiej niż szminka. Wokół pustka. Nikogo,
kto mógłby pocieszyć, lub odebrać złudzenia bezkompromisowym słowem. Kląć? A
cóż to u licha zmieni?
Utknąłem. Druty,
jak bluszcz, opanowały niewidzialny mur graniczny. Wysoko wspinają się ku życiu
w słońcu, a ja zostaję za nimi nosząc na twarzy cień pręg, jak memento, żebym
pamiętał, co stać się może, gdy rzucę się na nie w paroksyzmie rozpaczy. Wciąż
szukam. Słabych punktów, dziury w ziemi, żeby jak lis do kurnika wedrzeć się i
ujść z życiem niosąc w pysku łup na ofiarę bogom.
Utknąłem.
Zupełnie, jakby ktoś zamknął mnie w słoiku, razem ze wszystkimi moimi
uczuciami. Zamknął moja obecność poza światem, w wydzielonym, wrogim i obcym
miejscu. Miejscu bez ciebie. Lew nie krąży tak w niewoli, chociaż podobno jest
królem. On musi krążyć. Ja krążę, bo nie mam nic innego. Kroki donikąd stawiam
jak maszyna, która stworzona została do chodzenia. Zedrę buty, potem stopy do
kostki. Kurz unosi się, przypominając pożar sawanny. Nawet jemu ciężko uciec z
klatki.
Utknąłem. Gąszcz
tabu, morałów, kodeksów, obowiązków. Las nieskończony. A każdy nadziewa mnie
jak oliwkę na wykałaczkę i podgląda mnie bezczelnie z każdej strony nim pożre z
apetytem, lub nie. Może ktoś oprócz mnie krąży w przestrzeni wyznaczonej struną
drutu, jednak wzrokiem wciąż przebijam się na zewnątrz. To trudne, wzrok krwawi
i obraz wraca skatowany nieludzko. Ledwie zdążę dostrzec cokolwiek nim skona.
Utknąłem. Może od
zewnątrz da się otworzyć przestrzeń? Rozplątać kłębek kolczasty, albo wyciąć
ścieżkę jak w dziewiczej dżungli? Na jedną chwilę zaledwie, żebym tylko zdążył
wejść między zębate ściany i przeskoczyć poza nie. Do tam, do ciebie. Tylko kto to rozplącze? Kołtun
drutu, jak robótka ręczna rośnie ze mną wewnątrz tej potwornej czapki, która
zamykać się zaczyna nad moja głowa po to tylko, żebym nawet myślą nie wyjrzał
na zewnątrz. Komu przeszkadzam aż tak? Dlaczego niewoli mnie wewnątrz. Przez
nieuwagę nawija kłębuszek kosmatej, kolczastej włóczki zapominając, że w środku
dogorywa człowiek?
Utknąłem. Może
jestem za mały?
Takie stany mogą czegoś nauczyć, pozwolić zagłębić się w siebie... Na myśl przychodzi mi teraz jednak osoba za drutem kolczastym, której ktoś nie pozwala odejść z tego miejsca, a która chciałaby biec jak najdalej... do kogoś...
OdpowiedzUsuńbieg do kogoś jest dobry. znacznie lepszy niż bieg z, bo ten może być ucieczką, zamiast powrotem, czy szukaniem
UsuńZgadzam się
Usuń