Kobiety o świecących twarzach obok tych z wielobarwnymi włosami.
Niektórym kolczyki ugrzęzły w brwiach, innym utkwiły w nosach, bądź na wargach.
Kostki nieodmiennie obnażone, blade i zziębnięte, kaptury, czapki, szaliki
dłuższe niż pasy startowe odrzutowców. Słuchawki. Na szczęście skuteczne, bo
tramwaj kołysze się na zmarzniętych torach i nie udźwignąłby już kakofonii
niestrawionej sieczki z tak wielu źródeł. Ktoś w nie do końca uświadomionym,
elektronicznym ekshibicjonizmie dzieli się planami na najbliższe godziny.
Łupież sypie się z nieba i rozpuszcza nim zdążę schwytać go w dłonie. Jezdnie
tętnią w nerwach korków, chodniki nie cieszą się powodzeniem i usychają z
tęsknoty – wszak łatwo grać w klasy na betonowych płytkach, a chętnych jakoś
nie widać. Jazgot karetek sugeruje hekatombę, aż dziw, że milczą media. Siatki
maskują remonty elewacji, noc maskuje szpetotę, księżyc (gdyby mógł)
wyczarowałby lepszy świat, ale nie dziś, nie wtedy, kiedy na Miasto spadło
doświadczenie. Plotka? Miasto przeżyło już czarną ospę i oblężenie, wielką
powódź i Harlem Globtrotters, szwadrony śmierci pod wszelkimi sztandarami, a
nawet myśl niesforną, co potrafi się wymknąć cenzurze zbyt ospałej, opieszałej
by dostrzec nawet pomarańczowe niebezpieczeństwo, które przecież pływało pośród
innych, subtelniejszych, ukrytych i bardziej groźnych. Niebo siniało, ludzie
milkli i patrzą na siebie podejrzliwością zarażając się bez końca.
Wczoraj-jutro uderza w dziś. Kup mąki. Kaszy dwa kilo, sześć mydeł, to za mało.
Dramatycznie za mało. Weź siedem, a może nawet dwanaście, bo przecież wiesz…
Niedopowiedzenie wzmaga apetyt – szesnaście! Światła rozsypały się w tyralierę,
tramwaje podkuliły ogony. Biegną jeszcze, ale nieśmiało. Z lękiem, w opłotki,
bo tam krokusy bezwstydnie się żółcą, gdy kaczeńce ukrywają w zieloności traw
minionych. Idę, wracam, chodzę, patrzę, brakuje mi czasowników, czasu brakuje i
oddechu, który pachnie dopiero wtedy, kiedy powietrze wypełni się wilgocią.
Dziś jest wilgoć i zapach i dreszcz dymu ukradkiem roznoszącego smród
stopionego plastiku. Nie. Nie ucieknę. Nie mam dokąd. W końcu jestem u siebie.
Zdychać na obczyźnie? W imię czego? Butelkę piwa kupiłem, żeby wznieść toast do
ogarków latarni, do wspomnień budynku, którego brakuje od kilku lat, przez co
plac zdaje się być otyłym, zbyt wielkim jak na swoje pochodzenie. Noc krwawi w
czerń asfaltu, a szpetne słowa usiłują zrównać to Miasto z innym, podobno
lepszym, więc czemu wciąż tu dywagacje, gdy dworzec świecący kolejną nowością
zaprasza w czeluści perspektyw wiążących tory w czułe związki z
nieskończonością sięgającą poza widnokrąg? Oddycham. Bez trudu. Z
przyjemnością. Jeśli nawet wracam, to bez pośpiechu. Bez przymusu. Cygańską
ścieżką, gdzie ciekawość i chęć zatacza meandry tak szerokie, że cel staje się
domniemaniem. Niekoniecznym. Dopuszczalnym, możliwym, choć nieoczekiwanym w
swojej oczywistości. Zegar grozi palcem. Nareszcie mówię do niego i idę w noc.
Niech ma. Mnie, albo wyrzuty sumienia, że nie zagnał mnie tam, gdzie miał
kaprys. Skargi mam wysłuchać? Cisza brzmi dostojniej. Urody ma więcej i jest
lekkostrawna. Grymasy tłoczą się w cieniu żywopłotów, słowa tłuste od alkoholu
padają na twarz i płyną tworząc alternatywny kierunek ruchu. Nie wiem już sam,
czy mam chcieć, czy mogę pozwolić sobie na ignorancję. Wracać, czy iść.
Wyruszać, czy poprzestać. Być? Mnożę dylematy, gdy nogi jak ramiona wahadła
kompletują kolejne okresy ruchu. I wcale nie gasną, bo podlewam je paliwem z
wnętrza, z chciejstwa płacę daninę niezbędną, by trwał ruch, by nowe szło ze
mną przed siebie, a stare zostawało za mną. Dziś jest taki dzień, że
przeczytałbym Stachurę. Przeczytałbym, a potem powiedział: Stary, ja też byłem
tam, gdzie ty nie pamiętasz już na pewno, ale nieważne, bo przecież możemy
razem, względnie osobno. Poszedłbym ścieżką, albo przysiadł i spalił kartki z
nagłówkiem wczoraj, przedwczoraj, dawno temu, a zostawił te, na których jest
dziś. Wszystkie siedem dziś zostawiłbym i poszedł do nich, żeby napełniły się
treścią, ludźmi i krokami. Północ obsobaczyła mnie z kościelnej wieży,
grzechotanie kroków skryło się w echu przechodniej bramy. Noc. Cisza. Ja. Dzień
pierwszy i siódmy naraz. A pomiędzy nimi jeszcze tyle niespełnienia do
napisania, do przeżycia, do wypełnienia. Żebrak, co ze zmęczenia zasnął przy
zamkniętych już drzwiach kościoła mamrotał modlitwę biednych, to dałem mu
własny sen. Ten, którego nie znam, bo oddałem, zanim na siebie go nałożyłem.
Ucichł, lecz to nie znaczny. Może się boi? Może popłynął w nieznane? Chwytam
smugi nocnych mar za poły i daję się wieść na pokuszenie bez nadziei na lepszy
czas. Płynę Miastem, w Miasto które potrafi żyć beze mnie, któremu osiadłem na
życiorysie jak kleszcz uczepiony żywiciela w śmiertelnym spełnieniu. Szczypię
się – nie śpię, nie śnię, nie marzę. Idę. Pod wiatr, pod prąd, w noc, w Miasto.
Znowu. Wreszcie. Nie szukam uzasadnień, wymówek, towarzystwa. Idę. Jestem. Chcę
być. Iść przez siedem dziś. Wczoraj, to przecież tak dawno. Oddam, jeśli kto
zechce, jeśli dzięki temu dziś się spełni i zdarzy się właśnie mnie. Mi? Mury
wilgotnieją, ziemia pije aromat zmierzchu, aż ciemnieje stając się czernią
nocy, jakby to ona wylewała się na drogi prowadzące tam, gdzie wciąż nie byłem.
Sprzedałem sen. I tak nie potrafię śnić, więc niech innym posłuży. Za siedem
dziś. Niedrogo chyba. Zaledwie siedem, żeby dojść gdzieś, gdzie można powić
nowy sen i znów go sprzedać za kolejne siedem dni. Sprzedawca snów, który nie
tylko śnić nie potrafi, ale i spaniem zgrzeszyć nie może. Więc wejdę w twój sen
i po nim będę się błąkał, i grzał się w cieple nieświadomości, aż zatracę się
tak bardzo, że osiądę w zakamarku, którego nikt nie odwiedza i zostanę tam na
malutką wieczność. Jeśli tylko masz taki zakamarek w sobie, jeśli możliwym
będzie go zasiedlić, jeśli życia wystarczy, by dojść, to wejdę i pójdę i szedł
będę, aż dojdę. Wiesz? Wymyśliłem to Miasto, bo ono nie jest możliwe.
Wymyśliłem też, że słuchasz o tym Mieście nieprawdopodobnym, które nocą staje
się czarodziejskie – zbyt małe na opowieść, zbyt duże na spacer, albo
odwrotnie. Opowiadam tobie, żeby ktoś pamiętał, że noc, że tramwaj i włosy
kolorowe, a twarze świecące, noc, łupież i jęk następnej karetki płynącej do
nieistniejącego cmentarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz