Niedoskonały, nadgryziony księżyc wzeszedł nad planetę.
- Obdartus – pomyślałem z przekąsem – Jak ja. Zaniedbany, raczej
nieogolony i pewnie lekko wczorajszy. Kto go wie, czy nocy w rowie nie spędził,
bo w żadnym z hoteli go nie widziano. A może ma kogoś na boku?
Szedłem nocą wystarczająco ciepłą, żebym bez pośpiechu zliczał kroki
na pustych brukach. Lubiłem od zawsze te chodniki nierówne, pełne studentów,
którzy zamiast wykładów w dusznych salach preferowali kawiarniane ogródki, a
niechby i krawężniki na których zakwitały miłości rozmaite i kariery
domniemane, podkręcone tanim alkoholem zagryzionym naleśnikiem ze studenckiej
stołówki.
Nagi szermierz zwiesił floret. Nie ma z kim walczyć, a
nieborak-księżyc słania się na nogach, więc nie godzi się kaleczyć rannego.
Fontanna szemrze jakieś uspokajające nuty i szermierz przysypia odwrócony tyłem
do drzwi niebiesko-złotych, bogato zdobionych, zamkniętych. Gdzieś tam, za nimi
mógłby się okryć, albo choć zagrzać, ale zbyt ubogi jest. Wpatrzony w dwa
skrzydła wielkich dębowych zapewne drzwi wspomina randkę z boginią strzegącą
labiryntu wysadzanego bukszpanowymi ścianami. Dawno. Tak dawno, że już tylko
powłoka wspomnień wygładza zapomniane detale.
Przemykam cicho koło dziedzińców zamkniętych, które otwarte zostały
dopiero, gdy dorosłem na tyle, aby przestać po nich biegać, chować się w
żywopłotach i śmiać serdecznie do rodziców trzymających mnie wcześniej za ręce
i unoszących nad kałużami, bym zachował suche ubrania na potem, kiedy i tak
zdążę się umorusać niebosko
zupełnie-nie-wiem-gdzie-i-kiedy-bo-przecież-tylko-na-moment-z-oka…
Rzeka napiera na progi elektrowni i kłębi się wściekle, że jej ktoś
nogę podstawia, a potem rzuca się w kipiel skacząc na głowę bez pamięci w ryku
ni to radości, ni trwogi. Idę nabrzeżem, pod prąd rzeki i pod wiatr, w park
ucywilizowany do przesady, bo całą dzikość stracił i wielkość. Teraz jest
klombem nieomal, a był wyspą skarbów, kontynentem nieodkrytym, kosmosem na całe
popołudnia, gdy teczka kwiliła w kącie własną, porzuconą samotność.
Po drugiej stronie rzeki zapóźnione, zmęczone kroki. Pewnie ksiądz
wraca z ostatniej posługi. Mostem przemknął samochód, któremu do domu bardzo
daleko, a rzeka stroiła się w srebrne łuski czochrane wiatrem bez końca. Drzewa
szeptały coś skórzastymi liśćmi platanów i pokręconymi z bólu palcami liści
kasztanowców. Pod gruszką fermentowały owoce. Kto dziś jadłby je, gdy sklepy
pełne egzotycznych, tajemniczych owoców o smakach trudnych do przewidzenia.
Chciałem gdzieś usiąść. Tak, żeby nie dostrzegł mnie żaden niebieski
patrol, który przez lata służby spokorniał, ale i tak potrafi pogrozić palcem
tym, którzy cieszą się nad miarę i rozdzierają ciszę nocną własnym szaleństwem.
Zszedłem nad wodę. Blisko, najbliżej, jak się da, w cieniu jakiegoś smętnie
zwieszającego się drzewa, któremu nie zdążyłem życzyć dobrej nocy. Usiadłem.
Kiedyś siedziałem już tutaj. Może inna woda płynęła tędy, ale most rzucał ten
sam chwiejny cień rozkołysanych sennych latarni.
Siedziałem raczej bezmyślnie i cieszyłem się własnym brakiem pomysłów
na ciąg dalszy. Bo czasem trzeba zwolnić i gapić się w nurt wody, która
hipnotyzuje monotonią. Tłusta, skupiona na sobie woda. Przesuwa się pomiędzy
uszami snując opowieści z odległych gór i słowa dla wybrańców. Może nawet dla
mnie, ale nie byłem uważnym słuchaczem. Zanurzyłem koniec suchego patyka i
droczyłem się z wodą jak z małym pieskiem Chciała mi wyszarpnąć patyk, lecz
trzymałem mocno, dzieliłem wodę na tę przed i za patykiem, a ona leczyła rany
liżąc samą siebie bez końca, łącząc się znów.
Czasami odnoszę wrażenie, że można skryć się przed całym hałasem w
jakimś malutkim zakamarku, w miejscu dla dwojga, nad brzegiem rzeki, albo w
cieniu oficyny zapomnianej przez wszystkich, w opłotkach ludzkości. Można wziąć
patyk w rękę i nic więcej. Być. Zwyczajnie. Noszę w sobie zetlałe wspomnienia
miasta i ludzi. Ich już nie ma, albo są inni, dzisiejsi. Nawet to miejsce nie
będzie już wczorajszym. Patyk wciąż dzieli wodę, jak robił to inny patyk, inną
porą, w mojej przecież dłoni, choć młodszej, bardziej niecierpliwej i pełnej
wiary, że spełnią się sny nieopierzonych myśli. Żyć małe życie w małym miejscu?
U siebie? W sobie? Dzielić małe sprawy niepozornym patykiem i kleić je, gdy się
zdarzą? Jak woda – trwać niezmiennie zmiennym - wspólnym i osobnym
jednocześnie. Trwać się uczę, byle mieć z kim, bo tak łatwiej. Osobnym być już
potrafię, a wspólnym?
Patyk wypadł mi z dłoni. Rzeka nie popada w zadumę. Nie dogonię już
go. Nawet nie chcę, przecież i tak muszę iść. W górę rzeki. Bo tam… Czeka na
mnie…
Piękne miasto, piękny spacer, piękne słowa... tylko zamknąć oczy i można zobaczyć wszystko. Spacerem.
OdpowiedzUsuńmogę pokazać. paluszkiem. nie tylko czubkiem języka, czy pióra.
Usuńchcesz?
Jak się wirusy oddalą to kto wie...
UsuńPrzypomnę się. i nie popuszczę. pokażę Ci Miasto. Zakamarki nie dla turystów.
Usuń"Idę tam, właśnie tam, gdzie czekają mnie"...
OdpowiedzUsuńznakomite podsumowanie. bo idzie się, żeby wracać.
Usuńgdzie czekają mnie...
dziękuję Ci.
A wraca się... żeby odpocząć?
Usuńwraca się, żeby opowiadać.
Usuńmyślałem, że to proste. o tym że się gdzieś było wiadomo dopiero wtedy, kiedy się wróciło i opowiedziało.
inna podróż nie ma sensu. bilet w jedna drogę niewiele się różni od śmierci - też trzeba posprzątać wspomnienia i graty, które pozostały po zaginionym.
I tak powstają bajki :)
Usuńpewnie tak. ale miło posłuchać. przy ogniu, albo kieliszku kawy.
Usuńpewnie tak :)
UsuńByć, trwać, znaleźć miejsce do którego się wraca, czasem niewiele więcej trzeba.
OdpowiedzUsuńczęsto, takie coś nazywa się po prostu domem.
Usuń