wtorek, 24 marca 2020

Rozgrywka.

Rzut kością, kiedy przegrało się już wszystkie pieniądze wydawał się bezpieczny. Ot, pożegnanie ze stołem. Dłoń wypuściła kości i nawet nie oglądałem się na wynik. Wstałem, zanim przestały się toczyć i szedłem w kierunku wyjścia. Przy stole zaszumiało.

- Full – słyszałem podniecone głosy – z ręki, czwórki na szóstki. Piekielnie mocny rzut.

Wzruszyłem ramionami. Teraz? Kiedy nie było mnie stać, żeby postawić choć jeden żeton? Kpina. Los ma żarty tak gorzkie, że trudno znaleźć równie złośliwego człowieka. Przez cały wieczór raz ledwie rzuciłem ręką dwie pary z tych ubogich w oczka, a teraz, kiedy pieniądze zostały po przeciwnej stronie stołu – full z ręki na czwórkach! I ten krupier śmiejący mi się w twarz… Znaczy, w twarz śmiałby mi się, gdybym się obrócił, ale nie zamierzałem. Kląłem pod nosem, może nawet ciut głośniej niż bezdźwięcznie, bo każdego szlag by trafił. Mnożyłem kroki w stronę wyjścia smagany spojrzeniami pełnymi uczuć rozmaitych – od pogardy do współczucia. Żadne z nich nie dawało mi satysfakcji, ani siły – tej, którą dawały spojrzenia snujące się za zwycięzcą. Pamiętam czas, kiedy trzema dwójkami starłem śmiech z gęby krupiera i sześciu zawodników. Jeden rzut za wszystkie pieniądze świata. W tamten wieczór mogłem kupić bar wraz z barmanem i tymi wszystkimi kelnerkami noszącymi swoje młode, jędrne pośladki niemal na wierzchu. Dziś zerkały tylko, czy czegoś nie zwinę ze stołu. A wtedy wdzięczyły się i szczebiotały, dyskretnie wsuwając mi w rękę bądź kieszeń numer prywatnego telefonu z więcej niż sugestią wieczoru, co skończy się za jakieś dwa-trzy tygodnie, gdy roztrwonimy majątek na szampańską zabawę.

Dzisiaj musiałem iść pod ostrzałem jadowitych spojrzeń, zimnych i wróżących doskonałą pamięć. Ten dzień zapamięta co najmniej kilka z osób, które mijałem. Przypomną mi tę chwilę, gdybym kiedyś miał się cieszyć z wygranej bo przyjdzie taki dzień, że wygram. Musi przyjść. Gra, to życie. Wrócę tu, choćbym miał własne portki postawić. Dzisiaj? Postawiłem nawet to, czego nie miałem. Własne i cudze. Powierzone na moment pieniądze i wszystko, co udało mi się spieniężyć, albo zastawić w lombardzie. Pech. Szczęście dzisiaj siedziało naprzeciw i śmiało się z moich wysiłków. Przegrałem więcej niż kiedykolwiek. Z litości podany kieliszek wódki na drogę smakował piołunem. Paskudne uczucie, które trudno zgasić kieliszkiem. Musiałaby ich być małą centuria, żeby zapomnieć chociaż do jutra. Noc na trzeźwo zapowiada się okropnie. Poranek będzie jeszcze gorszy. Kiedy opadną emocje, kiedy zgaśnie nadzieja, a głowa zorientuje się, że to nie sen, tylko fakty, przyjdzie odpokutować. Dzisiaj jeszcze się łudzę, że się uda, że wydarzy się cud…

- Stop! - krzyknął jakiś głos. Męski, zdecydowany. Jednocześnie ktoś chwycił mnie za rękę tak mocno, że po zrobieniu jednego kroku nie byłem w stanie kontynuować marszu. Stanąłem i patrzyłem nieprzytomnie na gościa. Dobrze ubrany, doskonale pachnący. Wizerunek ociekał szmalem dość dyskretnie, jednak nie na tyle, żeby ktokolwiek miał wątpliwości, że jest w stanie przelicytować prezesa międzynarodowego funduszu walutowego i niespecjalnie odczuć dziurę w domowym budżecie.

- Chcesz zapłacić za ten ostatni rzut? - zapytał wbijając we mnie stalowy wzrok. Kpi? Kto nie chciałby?. Kiwnąłem głową wzruszając ramionami jednocześnie – Ile chcesz postawić?

- Milion! - mnie też stać było na sarkazm, ale gość kiwnął głową.

- OK! Milion. Jeden rzut, jedna rozgrywka i cały milion na stole – wywalił oczy na krupiera. Otoczenie zamarło. Zastygło i tylko szum przelewających się w głowie myśli zdawał się kipieć energią. Niagara rozbijała się wewnątrz każdej czaszki i siedzącym zastygło w ustach, a mi zmiękły kolana. - Proszę przygotować żetony na mój rachunek.

Krupier uciekł od odpowiedzialności i wezwał kierownika sali. Ten zrobił się czerwony na twarzy i odmówił także, dzwoniąc do szefa. Pośrodku zielonego stołu wciąż łypały czarne oczka czwórek na szóstki. Obaj czekali na decyzję szefa, a siedzący przy stole nie odrywali wzroku od ust kierownika, czekając na decyzję.

- Nerka – stalowooki popatrzył na mnie w tym czasie – Jeśli przegrasz będzie moja jeszcze dzisiaj. Jeżeli wygrasz… Możesz zabrać wszystko ponad moją kasę. Pasuje? Z taką ręką trudno przegrać…

- Wreszcie! - pomyślałem – W końcu los się odwrócił i przesiadł się na moją stronę stołu. Wieczór będzie mój! I wyjdę krokiem wygranego, a te panienki, co tak patrzyły jeszcze przed chwilą już poprawiają biusty.

Kiwnąłem głową na zgodę, bo faktycznie – jak przegrać. Skoro od dziesięciu chyba godziny dwa razy zdarzył się street, raz raptem kareta, a przeważnie dwie pary monopolizowały stół. Bałem się mówić, żeby nie było słychać jak drży mi głos ze wzruszenia, emocji i chęci zemsty na tym ulizanym bubku, który teraz trząsł się przed kierownikiem i płaszczył. Jeśli nie rzuci – a nie rzuci na pewno, bo to widać po nim – to wyleci na zbity pysk.. I nigdzie już nie dostanie pracy. Mógł zwinąć kości, ale chciał pokpiwać, to teraz ma. Rzut na stole, kasa zadeklarowana i mój wybawca mógłby ją nawet podwoić. Wreszcie kierownik skończył rozmawiać i kiwał głową do słuchawki, jakby jego szef mógł widzieć tę gorliwość.

- Proszę wymienić pieniądze na żetony. Okrągły milion, tak?

Stalowooki zerknął na mnie, więc kiwnąłem głową, nabierając przekonania, że to nie jest kolejny żart, tylko rzeczywiście mój dzień. Ten, na który czekałem od wielu lat. Dzisiaj miał się spełnić. Za chwilę zostanę milionerem. Jeszcze tylko rzut krupiera, który blady i z czołem wysypanym gęsto potem siedział za stołem niczym skazaniec podczas ostatniej wieczerzy. On już wiedział. Ja też. Odpłaciłem mu spojrzeniem, które mogło zgnieść go jak robaka. Usiadłem i ja, a za mną usiadł sponsor najlepszego rzutu, jaki mi się zdarzył w kasynie. Czekaliśmy na dostarczenie gotówki, a kasjer, niosący szton, jakiego nie sposób pomylić z żadnym innym niósł go, jak virtutti militari na czerwonej poduszeczce. Podając czek do podpisu skłonił się jak przed sułtanem. Stalowooki łaskawie podpisał papier, a na szton nie zwrócił uwagi. Kiwnął brodą, żeby podać go mnie i patrzył na krupiera wzrokiem pełnym współczucia.

- Stop! - najwyraźniej to słowo zdominowało kasyno tego wieczoru – Honory będę czynił ja. Nie mogę obarczać personelu odpowiedzialnością za TAKI RZUT!

Człowiek emanował sytością. Emanował też pewnością siebie, która kazała wszystkim wokół jąkać się i nie dawała szansy, żeby odwrócić wzrok. Podszedł do stołu z nonszalancją, na jaką stać go było niewątpliwie. Zgarnął kości w pulchną, pozornie miękką dłoń i sprawdził, czy stawki zostały postawione. Przy stole zapadła cisza tak gęsta, że żadna mucha nie miała prawa się przedrzeć.

- Panowie – odezwał się szef zakładu – jeśli wszystko gotowe, to rzucam.

Milczenie jeszcze zgęstniało. Krupier i ja równocześnie kiwnęliśmy głowami, a zaraz po tym kości toczyły się już po stole. Grzechotały wesoło podskakując po zielonym suknie i zdawały się nie chcieć zatrzymać.

- Czwórka!… I cztery piątki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz