Rzut
kością, kiedy przegrało się już wszystkie pieniądze wydawał
się bezpieczny. Ot, pożegnanie ze stołem. Dłoń wypuściła kości
i nawet nie oglądałem się na wynik. Wstałem, zanim przestały się
toczyć i szedłem w kierunku wyjścia. Przy stole zaszumiało.
-
Full – słyszałem podniecone głosy – z ręki, czwórki na
szóstki. Piekielnie mocny rzut.
Wzruszyłem
ramionami. Teraz? Kiedy nie było mnie stać, żeby postawić choć
jeden żeton? Kpina. Los ma żarty tak gorzkie, że trudno znaleźć
równie złośliwego człowieka. Przez cały wieczór raz ledwie
rzuciłem ręką dwie pary z tych ubogich w oczka, a teraz, kiedy
pieniądze zostały po przeciwnej stronie stołu – full z ręki na
czwórkach! I ten krupier śmiejący mi się w twarz… Znaczy, w
twarz śmiałby mi się, gdybym się obrócił, ale nie zamierzałem.
Kląłem pod nosem, może nawet ciut głośniej niż bezdźwięcznie,
bo każdego szlag by trafił. Mnożyłem kroki w stronę wyjścia
smagany spojrzeniami pełnymi uczuć rozmaitych – od pogardy do
współczucia. Żadne z nich nie dawało mi satysfakcji, ani siły –
tej, którą dawały spojrzenia snujące się za zwycięzcą.
Pamiętam czas, kiedy trzema dwójkami starłem śmiech z gęby
krupiera i sześciu zawodników. Jeden rzut za wszystkie pieniądze
świata. W tamten wieczór mogłem kupić bar wraz z barmanem i tymi
wszystkimi kelnerkami noszącymi swoje młode, jędrne pośladki
niemal na wierzchu. Dziś zerkały tylko, czy czegoś nie zwinę ze
stołu. A wtedy wdzięczyły się i szczebiotały, dyskretnie
wsuwając mi w rękę bądź kieszeń numer prywatnego telefonu z
więcej niż sugestią wieczoru, co skończy się za jakieś dwa-trzy
tygodnie, gdy roztrwonimy majątek na szampańską zabawę.
Dzisiaj
musiałem iść pod ostrzałem jadowitych spojrzeń, zimnych i
wróżących doskonałą pamięć. Ten dzień zapamięta co najmniej
kilka z osób, które mijałem. Przypomną mi tę chwilę, gdybym
kiedyś miał się cieszyć z wygranej bo przyjdzie taki dzień, że
wygram. Musi przyjść. Gra, to życie. Wrócę tu, choćbym miał
własne portki postawić. Dzisiaj? Postawiłem nawet to, czego nie
miałem. Własne i cudze. Powierzone na moment pieniądze i wszystko,
co udało mi się spieniężyć, albo zastawić w lombardzie. Pech.
Szczęście dzisiaj siedziało naprzeciw i śmiało się z moich
wysiłków. Przegrałem więcej niż kiedykolwiek. Z litości podany
kieliszek wódki na drogę smakował piołunem. Paskudne uczucie,
które trudno zgasić kieliszkiem. Musiałaby ich być małą
centuria, żeby zapomnieć chociaż do jutra. Noc na trzeźwo
zapowiada się okropnie. Poranek będzie jeszcze gorszy. Kiedy opadną
emocje, kiedy zgaśnie nadzieja, a głowa zorientuje się, że to nie
sen, tylko fakty, przyjdzie odpokutować. Dzisiaj jeszcze się łudzę,
że się uda, że wydarzy się cud…
-
Stop! - krzyknął jakiś głos. Męski, zdecydowany. Jednocześnie
ktoś chwycił mnie za rękę tak mocno, że po zrobieniu jednego
kroku nie byłem w stanie kontynuować marszu. Stanąłem i patrzyłem
nieprzytomnie na gościa. Dobrze ubrany, doskonale pachnący.
Wizerunek ociekał szmalem dość dyskretnie, jednak nie na tyle,
żeby ktokolwiek miał wątpliwości, że jest w stanie przelicytować
prezesa międzynarodowego funduszu walutowego i niespecjalnie odczuć
dziurę w domowym budżecie.
-
Chcesz zapłacić za ten ostatni rzut? - zapytał wbijając we mnie
stalowy wzrok. Kpi? Kto nie chciałby?. Kiwnąłem głową wzruszając
ramionami jednocześnie – Ile chcesz postawić?
-
Milion! - mnie też stać było na sarkazm, ale gość kiwnął
głową.
-
OK! Milion. Jeden rzut, jedna rozgrywka i cały milion na stole –
wywalił oczy na krupiera. Otoczenie zamarło. Zastygło i tylko szum
przelewających się w głowie myśli zdawał się kipieć energią.
Niagara rozbijała się wewnątrz każdej czaszki i siedzącym
zastygło w ustach, a mi zmiękły kolana. - Proszę przygotować
żetony na mój rachunek.
Krupier
uciekł od odpowiedzialności i wezwał kierownika sali. Ten zrobił
się czerwony na twarzy i odmówił także, dzwoniąc do szefa.
Pośrodku zielonego stołu wciąż łypały czarne oczka czwórek na
szóstki. Obaj czekali na decyzję szefa, a siedzący przy stole nie
odrywali wzroku od ust kierownika, czekając na decyzję.
-
Nerka – stalowooki popatrzył na mnie w tym czasie – Jeśli
przegrasz będzie moja jeszcze dzisiaj. Jeżeli wygrasz… Możesz
zabrać wszystko ponad moją kasę. Pasuje? Z taką ręką trudno
przegrać…
-
Wreszcie! - pomyślałem – W końcu los się odwrócił i przesiadł
się na moją stronę stołu. Wieczór będzie mój! I wyjdę krokiem
wygranego, a te panienki, co tak patrzyły jeszcze przed chwilą już
poprawiają biusty.
Kiwnąłem
głową na zgodę, bo faktycznie – jak przegrać. Skoro od
dziesięciu chyba godziny dwa razy zdarzył się street, raz raptem
kareta, a przeważnie dwie pary monopolizowały stół. Bałem się
mówić, żeby nie było słychać jak drży mi głos ze wzruszenia,
emocji i chęci zemsty na tym ulizanym bubku, który teraz trząsł
się przed kierownikiem i płaszczył. Jeśli nie rzuci – a nie
rzuci na pewno, bo to widać po nim – to wyleci na zbity pysk.. I
nigdzie już nie dostanie pracy. Mógł zwinąć kości, ale chciał
pokpiwać, to teraz ma. Rzut na stole, kasa zadeklarowana i mój
wybawca mógłby ją nawet podwoić. Wreszcie kierownik skończył
rozmawiać i kiwał głową do słuchawki, jakby jego szef mógł
widzieć tę gorliwość.
-
Proszę wymienić pieniądze na żetony. Okrągły milion, tak?
Stalowooki
zerknął na mnie, więc kiwnąłem głową, nabierając przekonania,
że to nie jest kolejny żart, tylko rzeczywiście mój dzień. Ten,
na który czekałem od wielu lat. Dzisiaj miał się spełnić. Za
chwilę zostanę milionerem. Jeszcze tylko rzut krupiera, który
blady i z czołem wysypanym gęsto potem siedział za stołem niczym
skazaniec podczas ostatniej wieczerzy. On już wiedział. Ja też.
Odpłaciłem mu spojrzeniem, które mogło zgnieść go jak robaka.
Usiadłem i ja, a za mną usiadł sponsor najlepszego rzutu, jaki mi
się zdarzył w kasynie. Czekaliśmy na dostarczenie gotówki, a
kasjer, niosący szton, jakiego nie sposób pomylić z żadnym innym
niósł go, jak virtutti militari na czerwonej poduszeczce. Podając
czek do podpisu skłonił się jak przed sułtanem. Stalowooki
łaskawie podpisał papier, a na szton nie zwrócił uwagi. Kiwnął
brodą, żeby podać go mnie i patrzył na krupiera wzrokiem pełnym
współczucia.
-
Stop! - najwyraźniej to słowo zdominowało kasyno tego wieczoru –
Honory będę czynił ja. Nie mogę obarczać personelu
odpowiedzialnością za TAKI RZUT!
Człowiek
emanował sytością. Emanował też pewnością siebie, która
kazała wszystkim wokół jąkać się i nie dawała szansy, żeby
odwrócić wzrok. Podszedł do stołu z nonszalancją, na jaką stać
go było niewątpliwie. Zgarnął kości w pulchną, pozornie miękką
dłoń i sprawdził, czy stawki zostały postawione. Przy stole
zapadła cisza tak gęsta, że żadna mucha nie miała prawa się
przedrzeć.
-
Panowie – odezwał się szef zakładu – jeśli wszystko gotowe,
to rzucam.
Milczenie
jeszcze zgęstniało. Krupier i ja równocześnie kiwnęliśmy
głowami, a zaraz po tym kości toczyły się już po stole.
Grzechotały wesoło podskakując po zielonym suknie i zdawały się
nie chcieć zatrzymać.
-
Czwórka!… I cztery piątki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz