- Dzieci… - szepnął
starzec – Dzieci sobie nie poradzą. Musisz coś zrobić.
Chwilę potem już
nie żył, więc nie bardzo wiedziałem, jakie dzieci i co miałbym dla niech
zrobić. Z tego, co wiedziałem starzec dzieci nie miał, ja również, więc skąd
dzieci? Maligna? Coś mu się pomieszało w głowie. Zapomniałem te słowa, w
natłoku wrażeń – karetka, pogrzeb, przejęcie obowiązków po zmarłym nestorze. Po
jego śmierci miałem kierować ośrodkiem, więc nawet na żal nie było specjalnie
czasu. Nie sądziłem, że aż tyle formalności, spotkań i całej tej
administracyjno- formalnej otoczki towarzyszy pracom badawczym.
Fotel był
wygnieciony i zastanawiałem się nawet, czy go nie wymienić, jednak postanowiłem
choć w ten sposób oddać szacunek zmarłemu. Skazałem się na niewygodę, żeby zbyt
długo w nim nie siedzieć, więc szwendałem się po obiekcie i zaglądałem we
wszystkie zakamarki, które znałem jako użytkownik. Teraz byłem gospodarzem. W
fotelu siadywałem, żeby wypić kawę, albo podczas oficjalnych delegacji, żeby
zachować powagę urzędu.
Ośrodek prowadził
zaawansowane badania z dziedziny biotechnologii i biogenetyki. Bawiliśmy się w
Boga szukając wiecznego zdrowia. Nikt nie mówił tego głośno, ale szukaliśmy
nieśmiertelności i tylko ze względu na obawę przed śmiesznością nazywaliśmy
rzecz długowiecznością. Każdy, najdrobniejszy sukces był analizowany, testowany
i powtarzany w różnych warunkach, żeby uzyskać uniwersalne antidotum na
starość. Jak to zwykle przy badaniach się zdarza mieliśmy poboczne odkrycia,
którymi mocno interesowała się armia. Mieli nawet u nas swojego człowieka,
który był niezwykle skuteczny w dociekaniu tego, co zostało opracowane i jak
się zachowywało na etapie eksperymentów i testów.
Trzeba przyznać,
że umysł miał podły i cyniczny. Dostrzegał wartość w toksynach, które dawało
się rozprowadzać w nanoskali, zarówno z powietrza, jak i w postaci aktywnego
wsadu w wodę zatruwaną wprost na terenach wodonośnych, żeby natychmiast osiągać
skalę epidemii. Bio… Piękny przedrostek ukrywający machinacje bezwzględnych
ludzi i poszukiwanie najskuteczniejszych metod unicestwiania ludzi. On był
ludożercą w garniturze. Ale, czego nie dało się ukryć, był też gwarantem
finansowej wolności instytutu. Wystarczyło przedstawić analizę kosztów
przedsięwzięcia, żeby w przeciągu pojedynczych miesięcy uzyskać środki na
wdrożenie najbardziej nawet szalonego pomysłu, jeśli tylko mógł zostać
wykorzystany militarnie.
Stary to
wiedział, a ja musiałem szybko się tego nauczyć, żebyśmy nie popadli w skrajną
nędzę. Byłem papierowym szefem, a on ukrytym w cieniu faktycznym władcą
ośrodka. Pewnie też musiał się kłaniać komuś na zewnątrz, jednak czynił to tak
dyskretnie, że trudno było dostrzec tę zależność. Piłem kawę, kiedy ogarnęły
mnie wątpliwości. Stary namaścił właśnie mnie, choć nie byłem najstarszy stażem,
ani hierarchą prowadzonych eksperymentów. Byłem pionem o niewielkim znaczeniu.
W sejfie znalazłem dokumenty zawierające moje dossier, widać, że nie raz
przeglądane, a niektóre linijki raportów zawierały podkreślenia ołówkiem:
ostrożny, pedantyczny, konserwatywny… Stary cap mówiąc po ludzku. A przecież
byłem wciąż młody jak na naukowego dostojnika. Bardzo młody. W moim łóżku wciąż
potrafiła zagościć kobieta i mniej, lub bardziej udanie przeżywać rozkosz.
Piłem kawę
wiercąc się niespokojnie w fotelu. Wojsko zażądało pełnej dokumentacji jednego
z projektów i nie dopuszczało nawet możliwości kontynuowania, a tym bardziej
dyskusji. Prostokąt czerwonej pieczęci – „ściśle tajne, bezpieczeństwo
narodowe” spadła na wyniki jak orzeł spada na dzikiego królika. Miałem wypuścić
z ręki coś, czego wypuścić nie chciałem. Powielająca się w powietrzu
nanotoksyna, która pod wpływem całkiem niewinnej domieszki potrafiła stać się
agresywnym środkiem atakującym płuca. Każde. Wojsko… Bałem się, że mając dostęp do obu
obojętnych składników gotowi rozprowadzić niepostrzeżenie jeden po terytorium
kraju, żeby w razie konfliktu precyzyjnie rozprowadzić drugi, niszcząc tkankę
żywą, zarówno wrogą, jak i własną. Stalibyśmy się mordercami masowo
uśmiercającymi ludzi, a ten palant w marynarce miał oczy krokodyla nilowego i
można było go podejrzewać o wszystko, tylko nie o sentymenty i empatię.
Coś mnie gniotło.
Najpierw sądziłem, że to nerwy, ale nie – fotel był niewygodny, ale dziś, coś
uwierało mnie wyraźnie. Sięgnąłem ręką. Pod skórzaną tapicerką chyba coś było.
Rozpiąłem zamek poduszki i wepchnąłem rękę szukając tego, co nie pozwalało
siedzieć wygodnie. Brulion. Zapisany ołówkiem, pokreślony, pisanych szybko,
byle jak. Poznałem charakter pisma. Mentor, mimo wieku litery kreślił ostro,
jakby chciał zarżnąć papier, na którym stawiał litery. Dałem się porwać
lekturze, jednak po pierwszej stronie musiałem wstać i ochłonąć. Wlałem z
ekspresu zimną już kawę do kubka i zamknąłem dokładnie drzwi, nim wróciłem do
lektury.
Niecałe pół
godziny później kląłem i zaciskałem pięści w kułak. Notatnik nie zawierał
wiele. Ale to, co zawierał, było gorsze od bomby atomowej.
- Czerwona
pieczątka – pomyślałem z wisielczym humorem – Więc tak chcecie mydlić oczy…
Bez badań
klinicznych, bez potwierdzenia. Gdzieś tam, w zaciszu wojskowych gabinetów ktoś
podjął już decyzję i preparat został posiany nie tylko po kraju, ale
rozniesiono go nawet w bardzo odległe rejony. Paradoksalnie jego nieszkodliwość
ułatwiała zadanie. Można było bezkarnie rozsypywać z wysoka i pozwolić wiatrom
na rozsiewanie zalążka nawet po jawnie wrogich przestrzeniach bez ryzyka
wykrycia. Kto wykryje nanocząsteczki, choćby w zagęszczeniu, kiedy one niczemu
nie szkodzą? Świat wojska i polityki dość ma kłopotu z jawnymi przejawami
bliskiej zagłady, żeby poświęcać energię, na niewinny opad.
Opad leży. Został
wchłonięty przez mieszkańców chyba wszystkich kontynentów, a podróżujący zrobią
swoje. Ziarno zostało posiane i przyjęło się znakomicie. Rok temu. Nie da się
obecnie posprzątać, bo nie ma narzędzi. Nie ma czasu na badania, a nawet, gdyby
był, to czerwona pieczątka i bezpieczeństwo narodowe… Dzisiaj mam oddać
dokumentację, notatki i przystosować laboratoria do nowych badań. Nowych! Jakby
jutro w ogóle miało nadejść. Cóż za hipokryzja. Starzec wiedział i chyb Anie
wytrzymało mu serce. Równie dobrze można było posypać skupiska ludzkie prochem
i modlić się, żeby nikt nie wpadł na pomysł, żeby zapalić papierosa…
Prosta
konstatacja – świat MUSI wygenerować jeden przypadek na miliard, czy nawet na
sto miliardów i spowodować, że dwa składniki spotkają się w dowolnie wybranej
przestrzeni i rozpoczną tryumfalny marsz ku anihilacji ludzkości. Nie trzeba
było nic więcej rozpylać. Wystarczył brak wiedzy, pośpiech i chęć wykazania się.
Można było poczekać z rozpylaniem do końca badań. Teraz, po pobieżnej lekturze
notatnika nie musiałem już analizować badań. Zrobił to nieżyjący profesor.
Zrobił, i przed śmiercią ostrzegł mnie. Tajemnica została rozwiązana.
Preparat
rozprzestrzeniał się korzystając z migracji tlenu. Żaden z ludzi nie mógł
uciec, gdyż bez powietrza żyć się nie da. Nawet nieliczni, żyjący w sterylnych
salach korzystają z powietrza tłoczonego poza oazami, a cząsteczki są niezwykle
małe i trzeba jadowitej podejrzliwości, by go wykryć. Populacja jest już
zainfekowana. Cała. A jeżeli trafia się wyjątki, to będą zamieszkiwały bezludną
planetę – paradoks, który wcale nie śmieszył.
- Dzieci –
przypomniałem sobie – Co z dziećmi? Dlaczego sobie nie poradzą?
Zacząłem wertować
notatki profesora. Musiał bardzo we mnie wierzyć, bo były skąpe, jednak
domyśliłem się tego, czego nie napisał wprost. Młode, niezdegenerowane
organizmy były w stanie się obronić. Nie za darmo, kosztem ciężkiej walki, ale
mogły się obronić. Każdy rok życia na skażonej planecie zmniejszał te szanse
wykładniczo. Trzydziestolatek nie miął żadnych szans, dwudziestolatek tylko
iluzoryczne. Jeśli tezy profesora miały się spełnić bezpieczne były dzieci
poniżej dziesięciu lat, a nastolatki im młodsze, tym lepiej dla nich. Dzieci
żyjące w naturze, z dala od aglomeracji szanse też miały większe. Ale dorośli,
nawet, jeśli żyli w wielkiej odległości od cywilizacji szanse mieli znikome.
Czyli zostaną na ziemi najmłodsi, kompletnie nie przystosowani do
samodzielności, a świat zmieni oblicze. Będą się musiały bardzo szybko nauczyć,
albo zginą wszystkie.
Skopiowałem
badania wraz z czerwoną pieczątką. Oddałem oryginał z niewinną miną. Powinienem
go zabić, ale przecież wtedy przyślą innego, a mnie zamkną i kto będzie
wiedział, że infekcja globalna rozpoczęła pościg dookoła świata. Fotel, teraz
odrobinę wygodniejszy sprawiał jeszcze większy ból. Kogo dopuścić do tajemnicy?
Kogo obarczyć odpowiedzialnością? Nie ma czasu na deliberacje. Każdy dzień
przybliża świat do zagłady. Kogo skazać na banicję – Życie poza prawem, żeby
ukradkiem robił badania zakazane czerwoną pieczęcią. Żeby w razie wpadki zostać
z wilczym biletem, bez szansy na stanowisko wyższe niż portier. Wiem, że to
niedługa przyszłość, ale jednak. Może profesor się pomylił, ale starzec mówił
niewiele, a mylił się jeszcze rzadziej.
Nagle zrobiło mi się
zimno od przeświadczenia. On już rozpoczął polowanie na ludzi. Jest tam. Głodny
i niewidzialny. Trzeba działać. Wsunąłem za pazuchę spocone kartki, otworzyłem
drzwi… Strzał w czoło pozbawił mnie dylematów i wydarł z objęć upiora. Wredny
nie czekał, aż się przewrócę i porwał papier. Paskudny typ. Umierałem ze
świadomością, że za moment dołączy do mnie i staruszka. Potrafię się śmiać? Po
śmierci? Najwyraźniej…
Życie pisze nam wciąż nowe, nieprzewidywalne scenariusze. Wyprzedza science fiction i horror na dodatek.
OdpowiedzUsuńSerdeczności
wyobraźnie jest ograniczona pojmowaniem autora, a życie cieszy się bogactwem rozmaitości. nie dziwota, że zbiorowy organizm jest wszechstronniejszy.
UsuńJak to nigdy nie wiadomo na czym się siedzi, lub co ma się...gdzieś hi.hi :)
OdpowiedzUsuńciekawe, że akurat ten wątek Cię zaintrygował. gdzieś trzeba chować papiery. pod tyłkiem im ciepło
UsuńTo ze względu na kość ogonową,bo sporo czasu spędzałam kiedyś w mieszkaniu.A ergonomia jest poza tym w sferze moich prywatnych zainteresowań :)
Usuńkość ogonową trzeba dopieszczać. są tacy, którzy w sferze zainteresowań mają opiekę nad kośćmi ogonowymi - może warto sobie zafundować takiego prywatnego ochroniarza, żeby dbał i chuchał, czy czego tam akurat potrzebujesz?
UsuńPrzesadziłam kiedyś z medytacją, to dała o sobie znać(kość) :)Potem musiałam przesadzić w drugą stronę- z ćwiczeniami- dla kompensacji. I wyrównało się. Teraz to mi czasem potrzeba poganiacza, żeby wywlekł ciało na dłuższy codzienny spacer...
OdpowiedzUsuńjak uzbroję się w przyrząd do zmiany biegów, tzw pejcz, to zgłoszę się z ofertą na poganianie.
UsuńEch...nie fatyguj się z tym pejczem, właściwe słowa bywają lepszą motywacją :)
Usuń...ewentualnie witki brzozowe :)
Usuńznaczy bazie? ok. zapamiętam puchatkowa pani...
Usuńze słowami idzie mi nieco lepiej - są "jakieś" z baziami nie radzę sobie absolutnie.