Urodziłem się, żeby polować. Rządzić. Na pewno nie po to, żeby krwawić
i płakać. Początkowo potrzebowałem jeszcze pomocy, kiedy dopiero uczyłem się,
jak zdobywać przewagę w świecie obcym i chyba wrogim. Czasem świat był naiwny i
sam mi wpychał w ręce łupy, innym razem musiałem odepchnąć kogoś, żeby mu
zabrać zabawkę, której właśnie pożądałem. Bez różnicy – zabierałem dziewczynkom
i chłopcom, którzy mieli pecha znaleźć się w piaskownicy w tym samym czasie co
ja. Ciągnąłem opornych za włosy, albo pchałem. Nie wahałem się ugryźć, albo
kopnąć w kostkę. Zabierałem zabawkę i ciskałem ją w piach, gdy przestała
cieszyć. Ale pilnowałem, żeby nikt inny się po nią nie schylił. Była moja!
Wtedy musiała mnie jeszcze bronić matka, bo inni dorośli protestowali,
a sam nie miałem żadnych szans. Wstydziła się i przepraszała, a ja w tym czasie
szczypałem i planowałem zemstę. Kiedy nie miałem na kim wyładować złości matka
zawsze była w pobliżu. Widziałem ile siniaków miała na nogach. Szczypałem
mocno, a skórę miała delikatną nawet jak na dziewczynę. Dzieci nauczyły się
szybko, że trzeba mnie omijać z daleka i nie pomagała nowa koszulka, czy
czapeczka. Dzieci kryły się w objęciach rodziców, a piaskownica pustoszała.
Matka płakała i usiłowała mi coś tłumaczyć, ale ze złości kopałem ja po nogach
i gryzłem ramiona.
Rosłem. Szybko rosłem i uczyłem się, że strachem mogę poskromić nawet
tłum, który mógłby mnie rozszarpać, lecz przerażony podda się mojej bezczelnej
pewności siebie. Tylko matka nie bała się mnie. Jeszcze się nie bała, bo kiedy
miałem dwanaście lat poskromiłem i ją. Pchnąłem mocno na ścianę, aż uderzyła
głową w obraz za szybą i stłukła ją. Płakała, a z pomiędzy włosów sączyła się
krew. Uderzyłem. Ręką. Na policzku pojawiły się ciemnoczerwone smugi od palców.
Podobało mi się. Uderzyłem z drugiej strony i śmiałem się patrząc, że nierówno
wyszło. Asymetrycznie. Matka płakała, ale musiała się poddać. W domu miałem już
władzę absolutną.
Przyszedł czas na zewnętrze. Tam wciąż nie bali się mnie
wystarczająco. Sąsiadów pacyfikowałem wytrwale. Podrzucałem na wycieraczkę psie
gówna, kopałem, gdy się zbliżali, albo dzwonkiem do drzwi zabierałem im spokój
nocy. Kamienie rzeźbiły w ich szybach gwiazdy, aż spokornieli i pochowali się w
swoich norach. Sprawdziłem, co tam robią. Nic! Wszedłem za starą babą do jej
mieszkania. Cuchnęło starością. Wszystko było stare – i ona i meble i te
wszystkie drobiazgi z porcelany, czy wełny. Parę rzuciłem na podłogę, żeby
zobaczyć, czy zaprotestuje, ale milczała płacząc. Stara była. Nie miała ze mną szans.
Musiała słuchać. Poszedłem do kuchni. Na stole stało jakieś ciasto, to je
zjadłem, ale nie było najlepsze. Talerz oczywiście rozbiłem i powiedziałem jej,
że następnym razem ma mieć ciasto z malinami, bo inaczej dostanie ode mnie
lanie i poszedłem zostawiając otwarte drzwi.
Faceci w moim otoczeniu bywali różni, ale często walczyli. Spotkania z
nimi traktowałem jak poligon. Nie raz oberwałem, bo rzucałem się na każdego,
bez względu na rozmiar i obrywałem tak, że potem matka mnie musiała kurować, a
na twarzy miałem tęczę od siniaków i wybite zęby. Ale zaciskałem te pozostałe i
ćwiczyłem po nocach. Pompki, brzuszki. Z książki uczyłem się postawy
bokserskiej i wyprowadzania ciosów. Karate. Marzyło mi się, że zostanę Brucem
Lee. Każdy chłopak o tym marzył, ale ja ćwiczyłem. Bez mentora, z książek,
które ukradłem jakiemuś nieudacznikowi – jego rodzice jeździli po świecie i
zamiast miłości dostawał prezenty. W tym książki do ćwiczeń. Przyniósł je
kiedyś do szkoły i wrócił już bez nich. Nie miał odwagi poskarżyć się. I
słusznie. Książki były moje.
Z dziewczynami szło mi lepiej. Same mazgaje. Wystarczyło pociągnąć za
warkocz, albo urwać kieszeń sukienki, żeby zaczęły szlochać i czerwienieć na
twarzy. Nie trzeba było nawet uderzać. Można było zlać je słowem wulgarnym.
Fajnie wyglądały, gdy pod wpływem słów krew wychodziła im na twarze. Rumieniły
się, a ja opowiadałem im świństwa. O nich i o mnie. Wymyślałem absurdy
kompletne, byle tylko ujrzeć, jak sinieją im twarze. Miałem wrażenie, że gdybym
przejechał po takiej gładkiej buzi paznokciem, to trysnęłaby krew. Raz
sprawdzałem – musiałem mocno drapnąć, żeby się udało. To twarde przeciwniczki,
tylko tak miękko wyglądają. Wcale nie jest łatwo je uszkodzić. Chowają się w te
łzy i człowiek daje się oszukać, że są słabe. Facet, gdy zaczyna płakać jest
pokonany. Zostaje moim niewolnikiem, ale baba? Nigdy. Ta płacze na zawołanie i
to nic nie oznacza.
Wtedy zrozumiałem, że z dziewczynami trzeba inaczej. Szorstko i mocno.
Lać tak, jak nie lałem facetów. One dopiero wtedy zaczynały mieć w oczach
strach i poddawały się mojej woli. Mówiłem krótko, jakbym szczekał. Wydawałem
komendy. Każdy przejaw krnąbrności tłumiłem ciosem. Aż stawały się potulne.
Jedną za włosy ściągnąłem do domu. Matkę wygnałem do kuchni, żeby nie
przeszkadzała, a tej kazałem się rozbierać. Do naga. Miała zostać moją
nauczycielką biologii. Zwykle nie uczyłem się, ale ta lekcja jakoś mnie
intrygowała. One były inne. I puchło im coś na klatce piersiowej. Gdyby to były
mięśnie, to każda mogłaby mnie zgnieść, ale to coś było miękkie i bezbronne. Chciałem
to zobaczyć z bliska i sprawdzić o co chodzi.
Płakała – to normalne. Uderzyłem, żeby zaczęła się wreszcie rozbierać
i chyba zrozumiała, bo drżącymi ze strachu rękami zaczęła rozpinać guziki.
Powoli ciuchy spadały na podłogę – one naprawdę były inne. Nie mogłem się nadziwić,
ale musiałem pilnować, bo w niej jeszcze tkwił bunt. Gotowa mi uciec, jeśli stracę
czujność. Uderzyłem profilaktycznie w brzuch. Żeby straciła ochotę na protesty.
Straciła. I ochotę i oddech. Leżała na podłodze i płakała. Chciałem ją kopnąć,
żeby przestała, bo nie podobało mi się, że tak wyje. Włączyłem muzykę, a ją za
włosy podniosłem. Miała miękkie to ciało. Zupełnie nie ćwiczyła. Chyba głupia.
Ale była moja. Teraz widziałem w jej oczach
strach tak potworny, że wykluczał reakcję. Mogłem z nią zrobić wszystko.
Matka coś krzyczała, ale przez dźwięki muzyki niewiele się przedzierało.
Zaśmiałem się i krzyknąłem przez drzwi, żeby siedziała cicho, bo psuje mi
zabawę. Ucichła. Zrozumiała, że nie wolno przeszkadzać, bo i ona dostanie
łomot. Patrzyłem na swoją ofiarę. Zasmarkana i zapłakana. Gile spływały na tę
dziwnie zbudowaną klatkę piersiową. Dotknąłem całą ręką i ścisnąłem. Ani grama
oporu, ani kawałka mięśnia. Sam tłuszcz. Tłusta, płacząca małpa.
Poczułem na policzku powiew wiatru. Przeciąg. Uśmiechnąłem się. Stała
goła, to pewnie zmarznie. Ciekawe, czy poradzi sobie z temperaturą. Nagle
poczułem, że ktoś kopnął mnie w plecy. Ciężki bucior wylądował pomiędzy
łopatkami. Wyćwiczony drań! Zaskoczył mnie w domu. Chciałem się odwrócić, ale
mocno trzymał mnie za włosy i kolanem docisnął do podłogi. Wyłamał mi ręce i pociągnął
do siebie. Do tyłu. Zadźwięczała stal. Kajdany! Dopiero teraz mnie obrócił. Patrzyłem
zdumiony. Było ich trzech. Wielkich jak szafy i czarno umundurowanych. Spoza
nich wystawała drobna, wystraszona głowa matki.
Zdradziła mnie! Szarpnąłem się w więzach. Zabiję ją! Niech tylko
uwolnię łapska z tych bransolet!. To ma być matka? Chyba za rzadko ją lałem.
Ale to się zmieni. Niech tylko mnie puszczą czarni.
Psychopata w domu to za dużo nawet dla matki...
OdpowiedzUsuńmatki potrafią wytrzymać nieprawdopodobne grzechy swoich dzieci.
Usuńsą niemal niezniszczalne w swojej miłości.
Czasem potwory potrafią zniszczyć nawet wielką miłość.
OdpowiedzUsuńale nawet potwory muszą się postarać, gdy trafią na takie uczucie.
UsuńDobrze się czyta, moje wątpliwości dotyczą psychologicznej autentyczności. Agresja i tyle intelektualizacji jednocześnie. Sama nie wiem.
OdpowiedzUsuńagresja musi być odarta z rozumu? absolutnie nie znam się na psychologii. a tak w ogóle, to oczywiście zmyśliłem wszystko od początku do końca - to nie było zeznanie, czy spowiedź szaleńca. zło w połączeniu z głupotą jest prymitywną siłą, a gdy napotka na istotę myślącą? tak rodzą się koszmary.
UsuńChodzi mi o sam sposób opowiedzenia (nie ma znaczenia, czy historia jest prawdziwa, czy zmyślona).
UsuńTekst wzbudza we mnie gniew, a to prosta, automatyczna emocja. Nasuwa mi się uwaga, że postać (narrator) opowiada to, co opowiada z punktu widzenia oceniającego świadka przemocy, a nie z punktu widzenia tegoż sprawcy. Zazwyczaj świadkowie (media, przechodnie, ktokolwiek) zakładają czystą radochę sprawcy przemocy, pomijając spaczoną psychikę (niedowarościowanie, podejrzliwość), które przemoc generują. W tekście jest dokładnie ten błąd - za dużo radochy, za dużo tego "ło panie, to taki psychopata". Tekst sprawny, doceniam za to potoczystość. Tyle, że nie wierzę, że właśnie to mówi do siebie sprawca, a chyba takie było założenie tekstu :) Pozdrawiam.
Agresja nie musi być odarta z rozumu, a jej racjonalizacje są na porządku dziennym. Wyobraź sobie jednak, że jesteś sprawcą agresji. Musisz przed samym sobą przeprowadzić obronę swojego zachowania. Oczywiście satysfakcja z subiektywnego poczucia kontroli i władzy pojawia się, ale nie w kontekście uzasadnienia czynów. Uzasadnienie (przykładowe) brzmi: "Muszę go uderzyć, nawet jeśli mnie pobije, będzie wiedział, że ze mną nie ma żartów, będzie wolał mnie unikać. Muszę ją pobić tak, nie mam wyjścia. Jak będę wyglądał, jeśli ulegnę słabej kobiecie?" Może być zupełnie inne, ale zawsze musi BRONIĆ sprawcę, agresor, jak każdy zresztą człowiek, chce się widzieć jako logicznego i dobrego człowieka, który jeśli robi coś godnego potępienia, to tylko z powodu przymusu zewnętrznego, nie ma innego wyjścia. Na tym polega usprawiedliwienie. Rozumiesz, że "zrobiłem to dla władzy" nie jest usprawiedliwieniem, tylko motywem zbrodni.
Usuńjasne - zrozumiałem. uczyć się trzeba i tyle.
UsuńSpróbuję nie zapomnieć i stosować - dzięki obojgu.
Odpowiadamy za swoje czyny i ponosimy ich konsekwencje. Czasem skutki przychodzą z dużym opóźnieniem, tak jak i opamiętanie.U niektórych dopiero w chwili śmierci następuje wyzwolenie od siebie.
OdpowiedzUsuńDla jednych nie ma ratunku, a innych da się zresocjalizować (tu rodzi się pytanie czy mają do czego/kogo wracać i czy jest to właściwe środowisko?).
okropnym jest stan, w którym nie ma dokąd wracać. wtedy można już tylko brnąć.
Usuń