wtorek, 10 marca 2020

Przeżytek.

Patrzę na ciebie wzrokiem jamnika usiłującego wyżebrać chwilkę uwagi i jakiś ochłap pod stół rzucony łaskawszą ręką, albo chociaż pięć minut spaceru na trawniku, gdzie więcej gówien, jak źdźbeł, ale ty uparcie udajesz, że mnie nie widzisz. Skamlę, bo słabi skamlą, kiedy silni ich ignorują. Usiłuję wkraść się w twoje łaski, ale dzisiaj nie masz dnia opieki nad zwierzętami, tylko jesteś bezwzględną, zimną suką. Ja, oczywiście, tak o tobie nie myślę. To inni tak mi mówią. Ja prawdopodobnie w ogóle nie myślę, a przynajmniej ty nie zauważasz, żebym skalał oblicze myśleniem i łuszczysz mi to w słowach wielu. Skomplikowanych, długich i obcobrzmiących.

Słucham cię i grzeją mnie słowa, które trudno zrozumieć, ale są dla mnie. Do mnie. Więc cieszą, że wreszcie zauważyłaś mnie. Że próbujesz zrobić ze mnie człowieka rozumnego. Że obróciłaś swoje oczy w moją stronę i prześwietliłaś mnie na wylot i zauważyłaś nawet to, że jelita mi się skręciły w niewłaściwą stronę od tego czekania na ciebie i powinienem coś z tym zrobić, nim będzie za późno. Dostrzegłaś paproch na ramieniu, plamę po jakimś sosie, który na pewno był niezdrowy, bo i teraz wygląda źle na klapie marynarki, która przecież najlepsze lata przeżyła, i w mojej obecności odbywa pokutę za grzechy tego, który nosił ją przede mną. Pewnie był bardziej zdolny, mądry i piękny. W sam raz do kochania. Nie to co ja. Człowiek z second handu. Z odzysku. Chociaż dotąd nieużywany, to już z odzysku. Archaiczny człowiek, dla którego świat biegnie zbyt szybko, żeby mógł dotrzymać mu kroku.

Dziś właśnie chciałaś, żebym powiedział, że cię kocham. A teraz przytupujesz leciutko bucikiem, który dopiero wczoraj szewc dopieścił fachowym wzrokiem i spoglądasz na paznokcie, sprawdzając, czy artysta zostawił autograf wbrew twojej woli, albo miniaturowy ekslibris z numerem telefonu do siebie. A ja mam ci powiedzieć teraz, że cię kocham bezgranicznie i zawrzeć w tym słowie wszystko co potrafię, żeby przekonać cię o głębi mojego uczucia, żebyś mogła położyć je na szalę obciążoną z drugiej strony twoim smakiem konesera dzikich winogron i plaż dziewiczych, na których zajaśniejesz, jedyną gwiazdą będąc. Żebym przekonał cię, że warto zrezygnować ze świata wspomaganego elektroniką i silnikami, plastikiem i całodobową obsługą dożywotnio.

Kocham… Jak zdeprawowanym być trzeba, żeby w jednym słowie ująć tak wiele. Gdyby słowo to prawdziwe miało być musiałoby być najdłuższym słowem świata, a jego zapisanie zajęłoby więcej miejsca niż wymagała wielka encyklopedia brytyjska w dwunastu tomach prozą. Dopiero przy tej długości można byłoby prześliznąć się po emocjach, po tych wszystkich niuansach i szczegółach w jakich zmieści się deszcz padający na język, żebym mógł podać ci ciepłą, zagrzaną moim uczuciem kroplę wprost do ust, żeby zmieścił się mój oddech na twoim karku, kiedy będzie prześlizgiwał się między drobnymi, przeźroczystymi włoskami zmierzając w studnię ucha, żeby dotarł tak oswojony, zadomowiony i tak bardzo swój… twój, jak bielizna, którą dobierasz z pietyzmem, gdy przyjść ma ten jeden, jedyny, choć wiesz, że i tak nie pozwolisz mu ujrzeć ani skrawka materiału.

Jak mam powiedzieć kocham w jednym, głupim i pustym słowie, które zostało tak zdeprawowane, że ma na celu zdjąć z ciebie majtki i rozchylić uda, żebym w pospiesznej gonitwie wyziajał na ciebie krople spełnienia. Oszukanego, fizycznego, nie mającego cienia prawdy poza jedną, rozpustną potrzebą wyjałowienia mózgu z potrzeby palącej, zwierzęcej. Kocham, które kłamie, że potrzebuje czegokolwiek, poza skropleniem żądzy tępej i bezrozumnej. Słowo, którym kłamie świat cały nawzajem i potem gaśnie, pośród płaczu w samotności, w ciemnych rozdrożach własnych oczekiwań, gdy marzenia rozpryskują się jak tafla zamarzniętej kałuży pod ciężkim butem.

Milcząc zliczam piegi na twoim marszczącym się z niecierpliwości nosku, ale ty myślami jesteś już gdzieś daleko i za chwilę wyjmiesz telefon, albo przypomnisz sobie o ważnym spotkaniu, lub o nieistotnej potrzebie, którą mnie osaczysz, omamisz i uciekniesz w pozory. Próbuję otworzyć usta, ale łatwiej otworzyć siedem sarkofagów faraona o zapomnianym życiorysie, niż zmusić moje zęby do uległości, a język spuchniętą gulą wypełnia moje usta, które nie są już jamą, tylko pyzą faszerowaną jęzorem o zdegenerowanych kubkach smakowych nie używanych od zawsze, a przecież miałem nimi namalować miłość błądząc po twoich ramionach, piersiach, po wrzątku intymności, żeby oszołomienie odebrało mi rozum i brak rozumu naraz.

- No tak – mówisz i patrzysz na mnie sponad najmodniejszych okularów, których nie musisz wcale nosić, ale uważasz, że w nich wyglądasz na intelektualistkę, na mądrą, szanowaną kobietę sukcesu – Jak zwykle potrafisz tylko milczeć. Nawet nie wiem, czy ty mnie słuchasz. Zastanów się nad sobą, a kiedy będziesz już wiedział, to zadzwoń. Szkoda czasu, bo życie zbyt krótkie, by otaczać się niespełnioną miłością, więc rozumiesz… To pa. Zadzwoń, gdybyś przypadkiem był w okolicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz