Patrzę na ciebie
wzrokiem jamnika usiłującego wyżebrać chwilkę uwagi i jakiś ochłap pod stół
rzucony łaskawszą ręką, albo chociaż pięć minut spaceru na trawniku, gdzie
więcej gówien, jak źdźbeł, ale ty uparcie udajesz, że mnie nie widzisz. Skamlę,
bo słabi skamlą, kiedy silni ich ignorują. Usiłuję wkraść się w twoje łaski,
ale dzisiaj nie masz dnia opieki nad zwierzętami, tylko jesteś bezwzględną,
zimną suką. Ja, oczywiście, tak o tobie nie myślę. To inni tak mi mówią. Ja
prawdopodobnie w ogóle nie myślę, a przynajmniej ty nie zauważasz, żebym skalał
oblicze myśleniem i łuszczysz mi to w słowach wielu. Skomplikowanych, długich i
obcobrzmiących.
Słucham cię i
grzeją mnie słowa, które trudno zrozumieć, ale są dla mnie. Do mnie. Więc
cieszą, że wreszcie zauważyłaś mnie. Że próbujesz zrobić ze mnie człowieka
rozumnego. Że obróciłaś swoje oczy w moją stronę i prześwietliłaś mnie na wylot
i zauważyłaś nawet to, że jelita mi się skręciły w niewłaściwą stronę od tego
czekania na ciebie i powinienem coś z tym zrobić, nim będzie za późno.
Dostrzegłaś paproch na ramieniu, plamę po jakimś sosie, który na pewno był
niezdrowy, bo i teraz wygląda źle na klapie marynarki, która przecież najlepsze
lata przeżyła, i w mojej obecności odbywa pokutę za grzechy tego, który nosił
ją przede mną. Pewnie był bardziej zdolny, mądry i piękny. W sam raz do
kochania. Nie to co ja. Człowiek z second handu. Z odzysku. Chociaż dotąd
nieużywany, to już z odzysku. Archaiczny człowiek, dla którego świat biegnie
zbyt szybko, żeby mógł dotrzymać mu kroku.
Dziś właśnie
chciałaś, żebym powiedział, że cię kocham. A teraz przytupujesz leciutko
bucikiem, który dopiero wczoraj szewc dopieścił fachowym wzrokiem i spoglądasz
na paznokcie, sprawdzając, czy artysta zostawił autograf wbrew twojej woli, albo
miniaturowy ekslibris z numerem telefonu do siebie. A ja mam ci powiedzieć
teraz, że cię kocham bezgranicznie i zawrzeć w tym słowie wszystko co potrafię,
żeby przekonać cię o głębi mojego uczucia, żebyś mogła położyć je na szalę
obciążoną z drugiej strony twoim smakiem konesera dzikich winogron i plaż
dziewiczych, na których zajaśniejesz, jedyną gwiazdą będąc. Żebym przekonał
cię, że warto zrezygnować ze świata wspomaganego elektroniką i silnikami,
plastikiem i całodobową obsługą dożywotnio.
Kocham… Jak zdeprawowanym
być trzeba, żeby w jednym słowie ująć tak wiele. Gdyby słowo to prawdziwe miało
być musiałoby być najdłuższym słowem świata, a jego zapisanie zajęłoby więcej
miejsca niż wymagała wielka encyklopedia brytyjska w dwunastu tomach prozą.
Dopiero przy tej długości można byłoby prześliznąć się po emocjach, po tych
wszystkich niuansach i szczegółach w jakich zmieści się deszcz padający na
język, żebym mógł podać ci ciepłą, zagrzaną moim uczuciem kroplę wprost do ust,
żeby zmieścił się mój oddech na twoim karku, kiedy będzie prześlizgiwał się
między drobnymi, przeźroczystymi włoskami zmierzając w studnię ucha, żeby
dotarł tak oswojony, zadomowiony i tak bardzo swój… twój, jak bielizna, którą
dobierasz z pietyzmem, gdy przyjść ma ten jeden, jedyny, choć wiesz, że i tak
nie pozwolisz mu ujrzeć ani skrawka materiału.
Jak mam
powiedzieć kocham w jednym, głupim i pustym słowie, które zostało tak
zdeprawowane, że ma na celu zdjąć z ciebie majtki i rozchylić uda, żebym w
pospiesznej gonitwie wyziajał na ciebie krople spełnienia. Oszukanego,
fizycznego, nie mającego cienia prawdy poza jedną, rozpustną potrzebą
wyjałowienia mózgu z potrzeby palącej, zwierzęcej. Kocham, które kłamie, że potrzebuje
czegokolwiek, poza skropleniem żądzy tępej i bezrozumnej. Słowo, którym kłamie
świat cały nawzajem i potem gaśnie, pośród płaczu w samotności, w ciemnych
rozdrożach własnych oczekiwań, gdy marzenia rozpryskują się jak tafla
zamarzniętej kałuży pod ciężkim butem.
Milcząc zliczam
piegi na twoim marszczącym się z niecierpliwości nosku, ale ty myślami jesteś
już gdzieś daleko i za chwilę wyjmiesz telefon, albo przypomnisz sobie o ważnym
spotkaniu, lub o nieistotnej potrzebie, którą mnie osaczysz, omamisz i
uciekniesz w pozory. Próbuję otworzyć usta, ale łatwiej otworzyć siedem sarkofagów
faraona o zapomnianym życiorysie, niż zmusić moje zęby do uległości, a język
spuchniętą gulą wypełnia moje usta, które nie są już jamą, tylko pyzą
faszerowaną jęzorem o zdegenerowanych kubkach smakowych nie używanych od
zawsze, a przecież miałem nimi namalować miłość błądząc po twoich ramionach,
piersiach, po wrzątku intymności, żeby oszołomienie odebrało mi rozum i brak
rozumu naraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz