Po szkle płynęła kropla
wody. Dość kapryśna i niezdecydowana. Niby ciągnęło ją w dół, a przecież
krygowała się i kręciła piruety usiłując uciec gdzieś w bok. Szkło znosiło te
kaprysy w milczeniu i na chłodno. Wreszcie kropla chwyciła się jakiejś
niewidocznej szczeliny w gładkiej tafli i zastygła. Patrzyłem przez jej
brzuszek na świat w karykaturze, jakbym własną twarz w wypolerowanej łyżce
oglądał. Po drugiej stronie kropli szli chodnikiem mokrzy ludzie wyszydzeni,
spotworzeni ową kroplą, sprowadzeni do kleksów barwnych. Patrzyłem, jak z
drobniuteńkiej dziewczynki kropla przeistacza obraz na ciężarną dojrzałość, jak
domalowuje mężczyznom dodatkowe podbródki i wydyma im pępki.
Niebo spochmurniało, ludzie
schowali się pod grzyby nieśmiertelnie czarnych parasoli. Nie wiem skąd pomysł,
żeby tę kroplę zabić, sprowadzić do parteru, ale wyciągnąłem kciuk, żeby ją
zdławić, jak jakąś muchę. Docisnąłem do szyby bezskutecznie. Nie zaskwierczała
miażdżonym truchłem. Płynęła z drugiej strony. Nie znalazłem w sobie
wystarczająco dużo determinacji, by wyjść i zamordować ją od zewnątrz. Nie chciałem
też rozbić szkła i sięgnąć po nią od środka. Wzruszyłem ramionami bezradnie,
bezdecyzyjnie i postanowiłem ją zignorować, chociaż zaglądała mi w kufel tak,
że gdybym to ja komuś zaglądał równie nachalnie doczekałbym się co najmniej
guza.
Popatrzyłem raz jeszcze
wzrokiem jamnika, któremu ktoś odmówił łakoci na kroplę, która uczepiona
niewidzialnego chwytu trwała na szybie. Wylizany przez nią szlak skusił kolejną
i następną. Spadły tej pierwszej na grzbiet i ręce najwyraźniej osłabły, bo
popłynęły stadnie krzycząc milczeniem własne tragedie. Na szkle został
rozwiewający się dym ich nieszczęścia. Mam zbyt grubą skórę, żebym mógł wykryć
pory szkła. Wodzie się to udało. Rozejrzałem się po powierzchni szyby i
dostrzegłem wiele podobnych, uczepionych nie wiadomo czego, ale trwających na
różnych wysokościach i zaglądających do środka. Chyba zmarzły, bo pokurczyły
się bardzo i szukały towarzystwa. Absurdalnie, gdy się udało staczały się na
parapet, gdzie dopadały ich tłuste krople skaczące z przeciekającej markizy.
Latarnie zaczęły wycinać w
przestrzeni jakieś linie niepojęte, ścieżki wiodące na pokuszenie, a deszcz
pluł na nie coraz mocniej. Asfalt w spazmach usiłował nie utonąć, krzyczał
swoją trwogę do nieba i tylko kratki burzowej kanalizacji przełykały haustami
jakby od wieków nie piły. Nocami budzą się do życia historie niepojęte, a kiedy
deszcz usypiającą monotonią powtarza pluszczące mantry zapadam w letarg. Kufel
już się zaraził i ciepła kropla spływa zewnętrzem, jakby sugerowała, abym
zwiększył tempo spożycia. Zignorowałem i ten kwant wody w niczym nie lepszy od
tych zewnętrznych kropli. Pośród gejzerów wodotrysków przejechał jakiś samochód
i rozmazał po szybie światło. Zabłysnęło miliardem tęcz, rozpruło blask na
części składowe. Kto by pomyślał, że światło niesie w sobie tyle kolorów?
Niczym namolna mucha kolejna
kropla przycupnęła na wysokości wzroku i gapiła się na mnie bezwstydnie. Wzrok
omdlał już z niezrozumienia. Dlaczego mokry świat jest taki rozmazany?
Nieczytelny, obły i potrafiący znaleźć na ostrzu noża wygodne siedzisko? A
jeśli… Jeśli mokremu światu bliżej do rzeczywistości niż sądzę? Jeśli każdego
suchego dnia żyję w ułudzie i dopiero pod mżawką zaczynam prawdziwie postrzegać?
Może przyzwyczaiłem własne pojmowanie do sygnałów suchej przestrzeni nienawykły
do odbioru mokrego świata szarpię się w paranoi?
Wyszedłem porzucając
niedopity kufel czegoś, co przestało bawić. Bóg sikał z nieba niekończącym się
strumieniem. Stanąłem pod latarnią, żeby widzieć odrobinę dalej. Świat cięty na
chude porcje kroplami niezliczonymi. Rzeka! Pójdę i tam zobaczę, jak przyjmuje
się wilgoć. Mokre w mokrym. Kamienice rozpływające się w nurcie nietrwałymi,
zmiennymi obrazami podświetlały rzekę migawkami skadrowanymi moją skalą
widzenia. Światło surfowało po drobnej zmarszczce, po muldach i stokach
wulkanów rozkwitających pod ciosami niebiańskich kropli. Sklejone włosy snuły mi
się po twarzy, rzęsy nie nadążały z czesaniem obrazów, żeby wydłubać wilgotne
wszy zapodziane w patrzeniu i przeszkadzające pieszczotami.
Pozwoliłem. Oczy zalane
deszczem płakały wraz z nim, a ja szukałem objawienia. Utopiłem wzrok i
patrzyłem na wieczną wodę. Przez wodę i w wodzie. Krople szeptały mi
nieprawdopodobne bezeceństwa i rozbierały mnie z iluzji. Ciało poddało się –
tak bardzo było spragnione pieszczoty, że klęło moją głupotę, która je okryła
szmatami, zamiast pozwolić mu chłonąć prawdę nieskażoną. Rzeka chłeptała i tyła
bezwstydnie, ja stałem jak pomnik gryziony nieustannie chmarą niezłomnego
drobiazgu, który i skałę wydrąży cierpliwie nękając przez stulecia. Woda… Wieczna
i nieujarzmiona. Ani ją schwytać, ani zniewolić. Umknie z najbardziej zawziętych
dłoni. I wróci, gdy przyjdzie jej czas.
Chcesz doznać pieszczoty kropel boskiego sikania bezpośrednio na skórę? Poczekaj aż zrobi się cieplej, a teraz noś parasol i pod jego ochroną rozmyślaj o świecie mokrym i suchym.
OdpowiedzUsuńtak jest psze pani. czekać i rozmyślać!
UsuńTrafnie opisałeś wodę - ani ją schwytać, ani zniewolić. Lubię patrzeć na krople wody na szybach jadącego samochodu. Nie poddają się prawom fizyki, bo wędrują w górę, zazwyczaj w rządku, grzecznie jedna za drugą.
OdpowiedzUsuńjak to nie poddają? płynąc w górę robią to, czego od nich fizyka oczekuje.
UsuńGadasz jak fizyk. ;) Dla mnie grawitacja ciągnie w dół, a nie w górę. Reszta praw fizyki jest dla mnie tajemnicą. Więc dopowiadam sobie jak mi pasuje. :)
OdpowiedzUsuńniech będzie. już nie gadam.
UsuńAle tak patrzę w ogień i on płonie do góry. Niezbadane są prawa fizyki. Ha, ha... :)
OdpowiedzUsuńoby nikomu nie udało się zepsuć tego dobrego humoru.
Usuń