Twarz miał
lisio-trójkątną, chytrą i z uśmieszkiem błąkającym się gdzieś po krawędziach
warg niepostrzeżenie. Wkradał się w łaski i oswajał. Udawał przyjaciela, który
może się stać aspiryną na każdy ból głowy. Byle przyjąć go i pozwolić.
Dyskretnie oblizał wargi, a ja ze zdumieniem obserwowałem własne rozczarowanie,
że nie jest rozdwojony na końcu. Spodziewałem się wężowej natury, a on był
prozaicznie ludzki i nie niósł w sobie syczącej przyszłości.
Kołysał mnie
słowami tak gładkimi, że wnet zacząłem się o nie ocierać. Mruczeć i łasić, jak
zapasiony kot na widok zakochanej w nim bez pamięci właścicielki o ciele niemal
tak miękkim, jak jego futro. Głos pieścił moje ego i ciało, duszę. Wszystko co
we mnie niepojęte podstawiało się pod owe słowa niczym pod prysznic zmywający
każdą przykrość, smród niezbyt udanej przeszłości i byle jaką teraźniejszość.
Pod jego dłonią
kanty miękły w łuki podobne kobiecym biodrom, albo falom rozkołysanego
popołudniem morza. Rzeczywistość zdawała się zamierać wobec majestatu i charyzmy.
Sprzedałem się, nim się obejrzałem. Nie sądziłem, że sprzedam się tak tanio,
szybko i beznadziejnie. W ogóle sądzić nie mogłem, bo pod wpływem uroku stałem
się bezwolny.
Kiedy pogłaskał
mnie po policzku nawet zarost podstawił się pod ten dotyk, żeby się nim cieszyć
chrzęszcząc błękitnym, epoksydowanym słońcem szorstkiego jak pumeks zarostu. A
potem pokazał mi wzrokiem kobietę, grzebiącą bezradnie w torebce i rozglądającą
się z nadzieją, że ktoś jej pomoże. Obejrzałem się. Zadbana, choć nie młoda.
Może nawet była ładna, ale nie umiałem tego docenić, gdyż zafascynowany głosem
trwałem w letargu.
- Pójdziesz z nią i zrobisz wszystko, o
co poprosi. Ba! Zrobisz to, zanim poprosi.
Popchnął mnie w
jej kierunku, a ja pozbawiony woli i rozżalony, że pozbawił mnie swej miękkości
i ciepła szedłem, czując, że mój pan rozgląda się w mojej głowie z niesmakiem
rozsuwając na boki co bardziej nieroztropne myśli. Marionetka może mieć
nadzieję, że sznureczek się zerwie. Ja nie miałem nadziei, bo własnym chceniem
otworzyłem się na człowieka i żadnej obroży nie poczułem samowolnie oddając się
w niewolę.
Kobieta
poszukiwała w torbie kluczy, których oczywiście tam nie było. Nie mogło być –
jak mi podszepnął mój nowy lokator, bo te klucze już miałem w kieszeni.
Zaprosiłem… To znaczy, zaprosiliśmy kobietę na kawę, żeby trochę ostygła,
uspokoiła się. Rozmawialiśmy, a głos we mnie bawił się mną, jakbym był
cyborgiem sterowanym drogą radiową. Mówiłem komplementy, obiecywałem,
uśmiechałem się, całowałem w rękę nie raz.
Nigdy nie byłem
śmiały, ale z takim przewodnikiem potrafiłem w końcu wyciągnąć rękę po tę
kobietę i zaprosić ją do jej domu. Mieszkała niedaleko. Skąd on wiedział, że
sama? Pachniała samotnością? Dostatkiem? Pragnieniem? Nie wiem, ale on wiedział
i wiedział, jakich słów użyć, żeby ją otworzyć.
Klęknąłem przed
jej drzwiami markując próby otwarcia drzwi. Poprosiłem, żeby przyniosła mi
jakieś narzędzia od sąsiadki, gdy ja tymczasem gmerałem w zamku kluczami o
własnego mieszkania. Minę miałem przy tym natchnioną, jak nawiedzony poeta w
transie wzmocnionym czymś, co doskwiera i skraca życie bezapelacyjnie. W bólach
powstaje poezja. Bez niego można tylko zapisać westchnienia.
Biegała znosząc
mi śrubokręty, kombinerki, całe mnóstwo niepotrzebnych nikomu narzędzi, a ja
kręciłem wciąż głową, że nie, niech te leżą, ale może inne jakieś się znajdą.
Zmęczyłem siebie i ją własnym wysiłkiem nim niepostrzeżenie przekręciłem jej
kluczem zamek i uchyliłem drzwi do tej dziewiczej oazy. Weszliśmy razem, a
zachwyt kobiety wynagrodził mi te zabiegi.
Udawałem
zmęczonego, co przychodziło mi łatwo mając w sobie głos nauczyciela. Kiedy
kobieta oddawała narzędzia sąsiadom, przed każdym wychwalając moje talenty i
dobre serce kąpałem się w jej wannie, która, jak mylnie sądziłem, dawno nie
oglądała męskich pośladków. Gdy wreszcie wróciła wyszedłem z wanny i mokrymi
stopami oznaczyłem ślad pomiędzy wanną, a kobietą stojącą bezradnie w
przedpokoju. Podniosła ręce do ust zagryzając palce na widok mojego bezwstydu,
lecz nie pozwoliłem jej na złapanie oddechu, gdy przytuliłem się do niej
przemaczając jej bluzkę do szaleństwa.
Rozbierałem
powoli, a ona nie umiała zdobyć się na najdrobniejszy nawet gest, żeby mnie
odepchnąć. Szeptałem jej nieprawdopodobieństwa, a ona wierzyła w nie święcie i
bezrozumnie. Zaczarowałem ją? Ja? Nie! Nie ja, lecz ten czarodziej, co we mnie
zamieszkał. Czarnoksiężnik władający umysłami szeptał przeze mnie słowa na
które czekała całe życie, bo otwierała się niczym kielich kwiatu dotknięty
językiem słońca.
Nie raz
rozśpiewała noc nim zasnęła. Wstałem, nim jej ciało zaczęło poszukiwać mnie w
zbyt dużym łóżku i osadziłem własną nagość w ramie okna czekając, aż mnie
odnajdzie głos, który mnie tutaj przywiódł. Znalazł mnie. Nie zajęło mu to
wiele czasu. Znalazł i kazał poszukać spodni. Gdy się ubrałem powiódł mnie tam,
gdzie gospodyni trzymała biżuterię.
Miała gust, a
oprócz gustu zapewne niemałą fortunę. Wiekowe srebra i nowomodne białe złoto.
Kamienie, w których uwięziony był ogień niemal żyły, gdy tylko poczuły cień
światła, a krawędzie potrafiły przekroić kryształowe szkło. Pakowałem do
kieszeni nie wnikając, co czynię i chyłkiem wymknąłem się z domu. Wybiegłem w
noc, a słodki głos wiódł mnie gdzieś, gdzie nie wiedziałem.
Na wpół biegłem,
aż się zdyszałem. Nogi zaniosły mnie nad rzekę nieopodal czynnej elektrowni
wodnej. Stanąłem w tumulcie kurzącej się wody, kłębiącej baranami nawet pośród
nocy, by nabrać tchu i opadłem łokciami na balustradę. Posłyszałem kroki, więc
się obejrzałem – mój czarodziej szedł do mnie krokiem miękkim, a ja już
wyjmowałem z kieszeni precjoza, żeby go obdarować. Dumny, niczym pies
aportujący patyk pokazywałem to, co ukradłem śpiącej kobiecie.
Czarodziej przyjmował
dary ofiarne z wdziękiem i lekkością. A potem popatrzył na mnie z jakimś żalem
i kopnął mnie między nogi. Ogień rozpłynął się we mnie, gdy upadałem na twarz. Czarodziej
podniósł mi głowę szarpiąc za włosy.
- Tam była kamera – uśmiechnął się cynicznie
– wiesz o tym? Była i widziała ciebie kradnącego majątek i ją, jak się tobie
oddaje bez przymusu. Zostałbym żebrakiem, gdybym uciekł, bo puściłaby mnie z
torbami, na pierwsze podejrzenie, że chcę odejść, ale teraz… Teraz jest moja.
Za chwilę wrócę do domu, a te świecidełka będą zalążkiem mojej wolności, którą
ona uzupełni szczodrze. Ale ty… Ty wiesz już chyba? Musisz umrzeć. Tu.
Elektrownia zajmie się twoim ciałem… Zrobisz to dla mnie - prawda?
Ponoć gdzie diabeł nie może....a tu jednak potrzebny był mężczyzna do dokonania diabelskiej zemsty.
OdpowiedzUsuńPodobało mi się.
nie mogą wiecznie dziewczątka być grzeszne. jakiś parytet się należy!
UsuńJakieś takie hasło mi się przypomniało: Śmierć frajerom! Choć nie do końca frajer, bo trochę sobie użył...
OdpowiedzUsuńczarny humor - pasuje do treści.
Usuń