Klucz zachrobotał
w drzwiach odcinając mnie od zewnętrza. Wyszli wszyscy, a choć mogłem od środka
otworzyć, to przecież wcale tego nie chciałem. Poszli, więc tak miało być. Czyżbym
ulgę poczuł? Znienacka, zamiast tego pobieżnego otoczenia wymieniającego uwagi
z pogranicza plotek i błahostek zostałem sam na sam z przestrzenią pełną smug
ich wspomnień i niezrealizowanych (na szczęście) popędów. Nie sądziłem, że
można aż tak, że ubodzie mnie i będzie trzymać niesmak. Rozbierałem się
nerwowo, jakbym miał koszulę skażoną cudzym wzrokiem. Dopiero nagość dała
poczucie, że wracam do siebie i znów potrafię oddychać.
W swojej skórze
czułem się nie najgorzej, choć odrobinę śmierdziała używaniem. Głupio tak o
sobie mówić. Powiedzmy, że pachniałem intensywnie i ten zapach niewiele miał
wspólnego z drogerią. Nienajmłodsze ciało wydzielało smród strachu, samotności
i nieużywania. Może nawet zapomnienia? Stopy zaklaskały na parkiecie zbierając
mimochodem jakieś drobiny wcześniejszego zbiorowego szaleństwa. Podszedłem do
okna za którym zewnętrze rozszalałe układało się w objęciach wieczoru krzykiem
pijanym, pieśnią, co do boju wieść miała „naszych” przegrywających kolejne
złudzenia, cienkim głosem zawodziła miłosny rytm studentka zza ściany.
Na zewnątrz pies
o wyglądzie złodziejaszka przyglądał się szczurowi zastanawiając się, czy to
dobry pomysł na kolację. Szczur był spory. Weteran. Nienaturalnie krótki ogon i
wyraźna asymetria grzbietu sugerowała twarde życie pełne potyczek. Stary, czyli
cwany. Niebezpieczny. Pies tylko prychnął i poszedł dalej, szukać łatwiejszego
łupu. Sroka usiłowała wymusić na gołębiu posłuszeństwo i szarpała za ogon
nieszczęśnika, aż piszczał z przerażenia nie wiedząc za jakie grzechy cierpi.
Uchyliłem okno, żeby wpuścić do środka wiatr. Najpierw uciekły duchy gości.
Właściwie
dlaczego mnie tu zostawili? Nie mogłem skojarzyć. Bodajże zbyt mało hałasu
robiliśmy i poszli gdzie indziej szukać uniesienia. Zostałem, bo ja dla odmiany
przyjąłem już dawkę hałasu z nawiązką i nie spieszno mi było po więcej. Wiatr
oblizał mnie lubieżnie, aż zadrżałem. Dawno już nikt mnie nie molestował i zapomniałem,
jak nieprzyjemne to uczucie. Zerwałem firankę i okryłem się nią. W sam czas, bo
podwórkiem nadchodziły dwie kobiety zataczające łuki krokami, zamiast biodrami.
Jedna niosła szpilki w ręku, a podwórze dobierało się do jej rajstop i pięt.
Druga paliła, zaciągając się jakoś tak konwulsyjnie, aż jej oczy spopieliło
brudnym błękitem. Stałem zawinięty w firanę wdychając kurz drapiący mnie w
plecy i gardło.
Dostrzegły mnie i
podeszły. W oprawie okna musiałem wyglądać jak jakiś niedokończony posąg, albo rzeźba
dopiero co zapakowana na podróż w nieznane. Pani od szpilek przysiadła
półgębkiem na parapecie i machała nogą beztrosko. Druga poszukiwała czegoś w
torebce, aż wyciągnęła małą piersiówkę i przyssała się do niej. A potem
przyglądały się obie, jak stoję omotany gazą zerwaną z karnisza. Za moimi
plecami kilwater porzuconej garderoby znaczył mój szlak jednoznacznie.
Milczały, co mi bardzo odpowiadało. Mogliśmy tak patrzeć na siebie wzajemnie,
jak rozbitkowie, albo dożywotni skazańcy.
- Chyba pasowałby ci do halki – niepewnie
zauważyła bosonoga.
- A gdzie tam. – ta druga na wszelki
wypadek sprawdziła paletę barw zaglądając sobie w dekolt, żeby się upewnić –
Prędzej pasowałby do twojego tyłka. Patrz, jaki on blady, jak jakiś faraon po
mumifikacji.
Stałem cicho
niczym czapla i tylko strzygłem uszami.
- Może zatańczy… – rozmarzyła się
bosonoga – Wiesz, taki azjatycki striptiz z szaliczkiem, czy z kastanietami.
- Eee tam. – koleżanka była cyniczna –
Faraon tańczyć nie potrafi. Chyba sama musiałabyś wskoczyć i zatańczyć. Chcesz?
Jest drugie okno i druga firana. Nawet nie musiałabyś rozbierać faraona, niech
siedzi w bandaże okutany, to nie nabroi.
Uchyliła mocniej okno,
a bosonoga nieskładnie pakowała się do środka przeciskając się koło mnie. A
kiedy już weszła, to zaczęła się rozbierać i rozrzucać garderobę uzupełniając
wystrój podłogi. Chichotała przy tym jakimś amaretto, a potem powiesiła się na
firanie oburącz i szarpała drobnymi dłońmi brzeg firany.
- Te! Faraon! – cyniczna szturchnęła mnie
zajmując miejsce bosonogiej na parapecie – pomóż kobicie, bo jej tipsy spadną.
Zerknąłem na
sąsiednie okno. Faktycznie – jej pośladki pasowały do firany jak ulał – ma oko
cyniczna. Przedreptałem do drugiego okna i pociągnąłem. Raz, a dobrze. Żabki
puściły, a bosonoga wcale, więc gruchnęła na podłogę, aż cyniczna ze śmiechu
splamiła uda i parapet. Potem przyszła tancerka to już gramoliła się nie
przestając chichotać, a mnie mdliło od migdałów, więc podreptałem do otwartego
okna woląc wdychać smród mentolowych slimów, niż cyjanek dobiegający od bosonogiej
już doskonale. Była bosa aż po czubki włosów farbowanych niedawno, bo wciąż
zgrabnie udawały czerń ciemniejszą od nocy w nowiu. Cyniczna wstała i chwiejnym
krokiem stanęła przed sąsiednim oknem kontemplując widzenie.
- Faraon! – cyniczna z wysokości parapetu
poczynała sobie ze mną bezczelnie – Chyba uczyli cię, że kobieta w oprawie
kwiatów wygląda korzystniej. Poszukaj jakiegoś flakona, czy co tam masz pod
ręką.
Była tylko jedna
doniczka w kuchni z jakimś egzotycznym kwiatem nakrapianym tak, jakby miał
wiatrówkę, ale okazało się, że to motyle z brazylijskiego lasu deszczowego, czy
inna orchidea wzbudzająca pozytywne odczucia obu pań i nadaje się znakomicie
jako oprawa wieczornej rusałki. Pani udrapowała się w firanę dość nieskromnie,
bo skoro miała tańczyć, to swobody ruchów potrzebowała niewątpliwie, a cyniczna
w tym czasie spacyfikowała cygańską kapelę wracającą z symultanicznego koncertu
w kawiarnianych ogródkach w rynku.
Szef kapeli
pobrzękując tamburynem roztkliwił się nad odsłoniętą piersią napęczniałą od
chłodu wieczorka zapowiadającego się dość niezwykle, ale gdy tylko cyganie
zapodali rytm pani ożyła i tańcem uwiodła nawet szpaki, które pogwizdywały z
podziwem, a z okien po sąsiedzku w kurz podwórza posypały się monety, od czasu
do czasu przeplecione sfruwającym banknotem. Cyniczna znów przysiadła na
parapet z zamiarem wyprodukowania sztucznego dymu i oddała się temu zajęciu po
kres świadomości. Zasnęła siedząc z nogami pod brodą ukołysana rzewną melodią
akordeonu. Cyganie ukłonili się kapeluszami i poszli wybierając spod nóg metale
kolorowe i bilety narodowego banku. Ja stałem wciąż obandażowany szczelnie, a
idealnie bosonoga wciąż wirowała nucąc melodię z własnej pamięci. A kiedy
otworzyła oczy… Zdjęła firankę i gardząc bielizną wsunęła się w sukienkę.
- Na nas pora Faraon. – szepnęła –
Trzymaj się cieplutko. No chyba, że chcesz mi pomóc odholować to moje
nieszczęście gdzieś na nocleg. Ale ubierz coś wygodniejszego, bo w tym się
kiepsko chodzi.
Istotną kwestią jest w tej historii rodzaj firany: żakard, ciul, woal czy .....gipura ? ;))
OdpowiedzUsuńza trudne pytanie dla takiego laika. firanka, to firanka - więcej powietrza, jak materiału.
UsuńZnaczy się uderzamy w przejrzystość, widać- nie widać.....taaaa, historia ma najpierw smak metafizyczny, zdarcie odzieży symbolizujące zerwanie z rzeczywistością, symboliczne otulenie firaną żakardową, a potem one....takie rzeczywiste.....do tego muszą mieć w domu telewizor, bo wiedzą jak wygląda Faraon....po. Kapela....graj piękny cyganie....on stoi w firanie....widzę to.....widzę....
Usuńto znakomicie - po to piszę, żeby powołać do życia obraz. literki są takie ubogie i dwuwymiarowe. a ja szukam w nich świata o trzech wymiarach i sześciu zmysłach.
Usuń