Otwieram,
bo cóż innego mógłbym zrobić z drzwiami? Nie nadają się na kompana do spacerów –
jedynie do tego, aby odciąć się od świata, albo od przeszłości. Dzisiaj miałem
ochotę na świat. Na zewnętrze niepoznane i być może wrogie. Pewnie dlatego, że
lodówka pusta, a dwie setki wypite na czczo dodały mi animuszu. Trzasnąłem z
fantazją – nie powstrzyma mnie mebel wrośnięty w ścianę.
Kurz
się posypał na klatce schodowej, jak zwykle, kiedy nadmiar energii wyniesie w
drogę organizmy buńczuczne z niespożytkowaną energią. Jakby mi kopa wprost w
plecy kto wymierzył. Powietrze przesunęło się i zaatakowało mnie, aż się potknąłem
na nierównościach klatki schodowej, która poprzedni remont przeżyła chyba zaraz
po wojnie i był to raczej prymitywny, amatorski występ jakiegoś lokatora, niż
fachowa restauracja przestrzeni.
Odwróciłem
się, by skląć owe drzwi, że tak nieobyczajnie i wrogo ze mną postępują, ale co
ja wiem. Zanim otworzyłem usta zapieczone wrastającym z podłogi kurzem drzwi
stęknęły i poniosły echami larum. Od każdej strupieszałej ściany niosły się
dźwięki, które oczywiście musiały zalęgać się w moich uszach powodując
kakofonię niezrozumiałych dźwięków. Zupełnie, jakby po persku przemawiał ktoś
do mnie. A drzwi przecież uczciwie dębowe i piasek na zaprawę z najbliższej
okolicy z Persją miał równie wiele wspólnego, co ja.
- No
i po co z taką fantazją walisz, jakbyś miał świat zawojować właśnie dziś?
- Drzwi
do nie gadają – pomyślałem – nie wypiłem aż tyle, żebym popadł w omamy i wtórną
świadomość.
Zerknąłem
na nie podejrzliwie. Dobrze, że sam sobie chuchnąć nie musiałem, bo pamiętam,
że dwie setki, to wszystko, co uniosła lodówka. Zdaje mi się, że przez tydzień
usiłowałem przetrwać, jak jakiś traper pośród zapasów zgromadzonych i z domu
wyszedłem jak wyżeł zagłodzony. A teraz w lodówce smętne lodowe obrazy
zasiedlają tylną ścianę i gdybym do rzeczy podszedł ze zrozumieniem, to
odłączyłbym kabel i pozwolił lodowcom spłynąć na podłogę, nim wypełnię ją
zawartością.
- Ty!
– drzwi szczeknęły do mnie skrzypiąc mosiężnymi zawiasami i cała tą biżuterią
skromnie ukrytą pod niezliczonymi warstwami olejnicy.
-
Ja? – powiedzieć, że byłem zdumiony, to nic nie powiedzieć – Do mnie mówisz? Eeee…
mówicie?
- A
widzisz tu kogoś innego cymbale jeden? Pewnie, że do ciebie. Skoro wreszcie
zdecydowałeś się na odmianę, to dokończ, coś zaczął!
-
Ale… Co zacząłem?
-Wróć
do środka i sam zobacz! – drzwi były zdecydowane i jednoznacznie apodyktyczne.
Wróciłem,
a drzwi usłużnie rozpostarły skrzydła, żeby syna marnotrawnego przyjąć. Od
wewnątrz, na podłogę spłynęła płachta farb odsłaniając nagie drewno. Ciemne.
Nie wyglądało na dębinę, choć nie był to mahoń. Sam nie wiem, co to było, ale drewno
udawało spalone. Puknąłem w nagą przestrzeń, a ona oddała dźwięk, jakbym zapukał
w pancerz czołgu. Drzwi skwapliwie zatrzasnęły podwoje i zostałem w środku, dość
smętnie wspominając, że w lodówce przechowuję jedynie lód o znikomej wartości
energetycznej, a żołądek przystąpił właśnie do trzeciego requiem. Czysta improwizacja,
jednak na tyle wyrazista, że nie pozostawiająca złudzeń. Byłem głodny. A drzwi
były zamknięte.
Chciałem
nacisnąć klamkę i uciec, bo w końcu resztka starej farby na podłodze nie była
warta mojego głodowania. Klamka wiła się w rękach jak wąż i wyślizgiwała, ale o
zaczepieniu języka i uwolnieniu mnie mowy nie było. Kopać nie próbowałem, bo
prędzej nogę złamię, niż osiągnę coś konstruktywnego. Pamiętałem ich grubość.
To nie była tektura spinająca ramę z sosnowych żerdek, tylko masywna jednolita
konstrukcja. Drzwi rycerskie, odporne na atak tłuszczy. Może nawet wytrzymałyby
napór ZOMO podczas szturmu bez wsparcia artylerii.
Byłem
więźniem we własnym domu, a strażnikiem stały się drzwi. Czwarte piętro,
kamienica pamiętająca schyłek dziewiętnastego wieku i standard budowlany z
tamtych czasów połączony z prostą algebrą podpowiedział wynik – 13 metrów nad
poziom chodnika. Z grubsza, bo nikt na milimetry mierzyć nie będzie. Przez okno
nie wyjdę, chyba, że skoczę na tę brzozę sponiewieraną wichurą, której kikut sterczy
i straszy niebo z pięć metrów niżej. Chodnik niechlujnie betonowy gryzł szarymi
zębami moją wyobraźnię i obiecywał, że dla ciała będzie równie bezlitosny.
Postanowiłem
negocjować, ale nie miałem w ręce żadnych kart. Mogłem tylko słuchać, chowając
dumę do kieszeni. Popatrzyłem raz jeszcze na drzwi. W górnej części drewno
pokryte było galimatiasem jakichś kresek, jakby przepełzł przez nie wąż, który
uciekł z kałamarza. Wzorek był nawet elegancki i mógł się podobać, a jego
reszta kryła się pod farbami.
-
Najpierw wyskrobiesz do końca – drzwi poinformowały mnie beznamiętnie o własnym
kaprysie – tylko ostrożnie, żebyś nie zatarł treści. A potem… Zapewne nie znasz
arabskiego? Pamiętając twoje wcześniejsze zachowania, to pewnie żadnego języka
nie znasz łącznie z własnym. W takim razie przemalujesz starannie wszystko i
pójdziesz poszukać tłumacza. Trochę ten napis łaskocze, ale zanim się coś
zetrze dobrze jest wiedzieć czym to grozi.
Skrobanie
drzwi, to nie jest piknik na działce u sąsiada, tylko orka na ugorze.
Szpachelka złamała się nim nią pięć razy machnąłem, a noże kuchenne niezbyt się
nadawały do takiej pracy. Pazurami olejowych farb zedrzeć się nie da, a
wiertarkę wyposażoną w papier ścierny drzwi wykluczyły. Dobrze, że trochę
pomagały i starały się oswobodzić we własnym zakresie, gdyż bez wsparcia nie
miałbym żadnych szans. Farby na jadalne nie wyglądały, a drzwi były
nieubłagane. Dzień cały i pół nocy zeszło nim farby spadły na podłogę, a ja
wraz z nimi. Spałem zwinięty w kłębek i głodny wciąż bardziej.
- Tylko
patrzeć, jak drzwi mnie kopną! – z takim przesłaniem się zbudziłem i poderwałem
się na nogi patrząc z nieukrywanym strachem na mojego prześladowcę. Drzwi
pozwoliły na skopiowanie zygzaków i zaakceptowały jakość, choć poskrzypiały
odrobinę nim mnie wypuściły.
Szczęście
pełne. Uciekłem nie siląc się na zamykanie – niech same sobie radzą. Uciekłem
zziajany i tak głodny, że trzy rundy w barze mlecznym musiałem obsłużyć, nim
rękawem otarłem usta. Miałem już wyjść i zastanawiałem się niespiesznie, czy wracać,
czy dać sobie spokój i poszukać innego lokum, albo wręcz innego miasta. Nim
podjąłem decyzję zauważyłem człowieka w turbanie, który dość płynnie posługiwał
się językiem tubylców usiłując zamówić coś jadalnego. Naleśniki z serem? W
końcu nie mój problem. Podszedłem wyciągając kartkę z przemalowanymi obrazkami
i pytaniem, czy nie byłby uprzejmy wyjaśnić o co chodzi z tymi szlaczkami.
Przyłożył
palec tak suchy, jakby omyłkowo zostawił go na pustyni i wrócił po roku. Od
drugiej strony, jak jakiś bezbożnik! I wiódł tym paluchem do początku. A potem
roześmiał się.
- Tu
jest napisane, że ze złej strony prawdy szukałeś, bo ona jest po przeciwnej.
Żeby nie zbudzić demonów, powtórz po drugiej stronie, a prawda cię oświeci.
-
Demony? – zabił mi ćwieka, ale pamiętałem już jednego… no… jedne – Jeśli drzwi
mają mnie ścigać i straszyć do śmierci, to może lepiej pozwolić sobie na
oświecenie?
Na
wszelki wypadek okulbaczyłem się prowiantem i narzędziami. Wróciłem nim
zmierzch ogarnął okolicę i wziąłem się do pracy. Drzwi popiskiwały cieniutko i
chyba były zadowolone, a ja zgrzany, upocony skrobałem je bez litości. Powierzchnia
wynurzała się powoli i pokryta była również szlaczkami. Nie patrzyłem, bo fragmenty
niewiele mogły mi powiedzieć. Całość zresztą też. Kiedy skończyłem nie miałem
siły patrzeć, czy rysować. Miałem nadzieję, że gdy się obudzę przerysuję te ślimacze
harce i znajdę tego gościa w turbanie. Tyle bandaża na łeb zakładać może chyba
tylko ktoś, kto z drzwiami gada i boi się, że łeb mu pęknie. A ja nie miałem
bandaża i czytać nie umiałem.
Kiedy
wstałem zacząłem przemalowywać znaki. Dziwne. Nie znałem języka, a miałem
wrażenie, że znam napis! Kiedy skończyłem gapiłem się na malunek i na drzwi,
które szepnęły do mnie coś na kształt „dziękuję” i przestały mnie zauważać. Zupełnie,
jakby odarte z tego futra straciły głos. Mogłem wejść, albo wyjść bez kłopotów.
A ja stałem z kartką szlaczków w ręku i dumałem co dalej. Podrapałem się po
tyłku, a w kieszeni coś zaszeleściło – wyjąłem wcześniejszą kartkę i porównałem…
Obrazek był identyczny!
Rewelacja!
OdpowiedzUsuńI powiem Ci w tajemnicy /bo znam sprawę/ że z wiekiem dejavu jest coraz częstsze.
czyli wszystko przede mną?
UsuńDejavu to uświadomiona konieczność ;-)
OdpowiedzUsuńdlatego drugą stronę drzwi koniecznie trzeba było oskrobać świadomie.
UsuńI wcale nie chodziło o napis, tylko o skrobanie ;-) Proces, kurtkażesz.
Usuńdokładnie tak - o skrobanie drzwi! dla równowagi.
UsuńMiewam także, dziwne jest nasza podświadomość...
OdpowiedzUsuńmoże jednak coś ze świata snów przecieka do rzeczywistości?
Usuń'Deja vu daje drugą szansę wejścia do tej samej rzeki'. W innych przypadkach niezalecane... podobno.
OdpowiedzUsuńw brudnej wodzie nogi myć?
UsuńHa, ha, ha. Uśmiałam się, co prawda to prawda, ale... z tą "złośliwością" rzeczy martwych - coś jest na rzeczy.
OdpowiedzUsuńkasta
niech idzie na zdrowie. stare drzwi, to przekleństwo. grzech wyrzucić, a strach trzymać.
UsuńZawsze można przerobić na jakieś siedzisko tudzież skrzynię na... piach :)
Usuńkasta
dębina zamknięta na sto lat w gabaryt drzwi jest twarda jak kamień. nawet jej przetworzenie nie jest łatwe.
UsuńPozostaje więc wykorzystanie drzwi w całości- np. do sławojki, tudzież jako zadaszenie :) o ile da się je ruszyć z miejsca.
Usuńkasta
no dobra - przyznam się. takie drzwi były w starym mieszkaniu rodziców, ale teraz nie mam z nimi kontaktu. to tylko fantazja. zabawka, na pobudzenie wyobraźni.
UsuńSto lat - piękny wiek. Zabytek. Swoją duszę ma.Pozostaje konserwacja.
Usuńkasta
nowy właściciel niech powojuje. ciekawe, czy coś odkrył.
UsuńMoże... zmarszczki. :)
UsuńZa to Twój tekst je odświeżył w myślach czytelników.
kasta
i w moich też.
UsuńAlbo za szybko piszesz, albo ja za wolno czytam. ;) Dopiero znalazłam chwilę na napisanie komentarza. A opowiadanie naprawdę przedniej jakości.
OdpowiedzUsuńCzy to znaczy, że prawdy nigdy nie znajdziemy? I że stale nas zwodzi?
znajdziemy. ale nie za darmo. pozory są znacznie tańsze i łatwiej dostępne. dla koneserów dania są znacznie droższe.
Usuń