wtorek, 30 czerwca 2020

Zachłanność.


Zamierzam zapełnić tobą jakąś małą, prywatną wieczność. Niewielką. Ledwie taką, żeby prócz nas zmieściło się kilka osób potrafiących dodać światu koloru, albo znaczenia. Kolejny raz budzę się z podobnym postanowieniem, jakby to był niekończący się, powtarzalny sen, ale teraz, dziś, wiem, że to nie są marzenia. Horyzont myśli zaczyna być stabilny, przestaje drżeć i rozrywać się. Nie muszę widzieć daleko, ani ostro. Czasem podejrzewam, że w ogóle nie muszę widzieć. Po omacku przecież też potrafię cię znaleźć. W środku nocy, gdy sprawdzasz, jak bardzo potrzebuję twojej bliskości, ja narzekam jęcząc wskroś snu, że krzywda mi się dzieje, gdy twoje pośladki przestają ogrzewać mój brzuch, uda, moją natarczywość czujnie śpiącą, lecz gotową podnieść się i sięgnąć do źródła, by pić, jakby jeszcze nigdy w życiu nie udało się ugasić pragnienia.

Wiem – bezmyślne drgnięcia kwarcu zliczają chwile brakujące do tej, w której zacznie się przyszłość. Banalna, prosta, oby jak najprostsza. Niech powtarzają się słowa i ceremonie. Niech dłonie wciąż znajdują te pasujące do nich kontury. Lubię przymierzać twoje biodra do moich rąk, ust, ud, policzków, oddechu… I zachwycać się jak doskonale pasują – lepiej niż najwygodniejszy fotel. Cóż może być ponad wszystko? Mieszkając w niebie nie trzeba udawać, wystarczy po prostu być. Bez póz i krzywych uśmiechów. Pamiętasz? Nasza córeczka też o tym marzy. Być prawdziwą i i czuć miłość, która nic nie musi, a wszystko chce. Ja też chcę. Nie muszę. Uczę się od dziecka, bo mądrzejsze ode mnie.

Rozmarzyłem się snując ciągi dalsze, choć wciąż czekam na te bliższe. Mgły osiadają na oczach i skraplają się rosą na rzęsach. Tak samo zachowują się łąki, gdy świt przegoni już demony nocy. Twoje łąki. Te, po których biegasz bosa, a wiatr rozwiewa ci piegi. Gdybym umiał malować, byłabyś właśnie taką. Nie umiem malować, za to widziałem już podobny obraz. Szczęście siedziało przede mną, na meblach, machając nogami. Twoja krew, nie znająca jeszcze zbyt wielu upokorzeń, bo cieszyć się potrafi tak, że całe niebo zdążyłbym pomalować w harcujące baranki i wciąż nie znudziłoby się słuchać tego śmiechu.

Wracam. Z końca wszechświata. Mam po co i mam do kogo. Nie chcę dłużej zwlekać, ani włóczyć się. Chcę odpocząć. Posłuchać opowieści o codzienności, w której największym zdarzeniem jest wybór menu na obiad, który dopiero kluje się w głowach i może zmieniać się jeszcze pięć razy, jeśli przestanie pasować do humoru, bądź apetytu. Chcę, żebyś była. Bliżej, niż na wyciągnięcie dłoni. Tak blisko, żeby ciepło mojego oddechu umiało cię odnaleźć i skoczyć w twoje objęcia bez lęku. Tak blisko, żebyś przestała dostrzegać inne możliwości.

Wiem. Jestem szalony. Zaborczy. Egoistyczny bez granic w tych swoich „chcę”, „moja”, „dla mnie”, ale przecież od tak dawna nie chciałem niczego. Niczego i nikogo. Żyłem pozbawiony potrzeb i możliwości, a każde „ale” kaleczyło się obite szyderstwem, czy ignorancją. Teraz, ten jeden raz, kiedy wreszcie się odważyłem, kiedy nareszcie można, gdy jest komu powiedzieć, nie potrafię chcieć mniej. Nie umiem samego siebie skarcić za zachłanność i nawet się tego nie wstydzę. Chcę. Wszystko. Ciebie całą. Kocham. Pragnę. Potrzebuję. Szukam ciebie w przyszłości tak już bliskiej, że odbiera mi sen. Chcę.

4 komentarze:

  1. Marzenia Włóczykija. Niech się spełnią :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zachłanność ? Nie!
    Piękne wyznanie, list, petycja...

    OdpowiedzUsuń