Czytam cudze myśli i zaczynam się bać. Bo (być może)
można kochać więcej, jak jednego obcego, jednak przyznanie się do podobnej
ekstrawagancji sprawia ból szczególnie tym, co nie mają nic sensownego do
powiedzenia. A gdyby tak kupić dwie kiście winogron i każde jego ziarnko włożyć
w inne usta? Zapewne doprowadziłbym do sekretnej rewolty, albo konfliktu na
miarę miasteczka, w którym nikt nie chodzi tam, gdzie powinien. Okradam siebie
ze spokoju, podrzucając do rozwiązania problemy, jakimi powinny się zająć
większe głowy. Albo nikt – dla odmiany. Splątany, zasuplony, niepewny jakości
tego, co we mnie zaczyna podgniwać - piję herbatę. Gdybym palił, czas byłby
najwyższy, żeby wyjść na balkon i sztachnąć się po kres płucnych pęcherzyków. W
oszołomieniu łatwiej przetrwać gdybanie sięgające tam, gdzie kodeks karny zabrania
nawet patrzeć. Dziwne, bo są tacy, którzy pilnują granic – im wolno zajrzeć na
drugą stronę, a choć uświnią gumiaki i jesionki, to przecież wracają do domów
na pomidorową z ryżem i plotki o sąsiadach, którzy właśnie się wprowadzili i w
nieskrępowanej radości cieszą się seksem całodobowo. Minie im. Ta radość i to
łażenie w gumiakach na wysypisko ludzkich perwersji też. Trzymam się, choć myśl
o zardzewiałych napojach kaleczy moje kubki smakowe. Podobnie zaboleć mogłyby
tatuaże potwierdzające, że nie jestem normalny. Mając coś takiego na sobie
pociłbym się latem intensywniej, a zimą nie umiałbym wejść do łóżka, bo
uwielbiam mnie nagiego, a pod warstwą farby czułbym się skrępowany, brudny i
niegodny tego, by leżeć na białym prześcieradle. Może, gdybym zapytał dziwki,
jak jej się udaje zasnąć, gdy spomiędzy jej bioder wypłynie już ostatnie pełnopłatne
spełnienie – nauczyłbym się spania w grzechu. Ale nie. Nigdy nie miałem odwagi
zaproponować komukolwiek pieniędzy za bliskość. Podobne myśli sprawiały, że
traciłem smak, jak chorzy cierpiący na jedynie słuszną chorobę. Znów z tyłu
głowy ktoś obcy we mnie szepce mi, żebym pożyczył psa od sąsiada i poszedł między
osiedle, a tory i poszukał miejsca, w którym wyją elektrowozy, wilki i opuszczone
przez partnerkę wilgi. Najwyraźniej jestem stworzony do życia w ciemnościach.
Tam jest zdecydowanie mniej dylematów, wątpliwości i zakresów. Wszystko jest
małe, skarlałe, mieszczące się w niezbyt urodziwym JA. I nawet, kiedy coś nie
wyjdzie, to nie ma nikogo, by mnie zbeształ i sprowadził na ziemię. Ziemi
zresztą też nie ma. Jest tylko moje-o-niej-wyobrażenie. Ciemność jest dobra dla
ograniczonych umysłów. I wybacza chętniej, niż Bóg. Mało brakowało, a
napisałbym, że łatwiej ją zobaczyć. Sęk w tym, że w ciemności niewiele widać.
Albo zgoła nic. Nie obiecywałem rozumu. Tak tylko – skarżę się nie licząc na
diagnozę, a tym bardziej na pigułkę w dowolnym kształcie, czy kolorze, która
ustawi mnie w szeregu tych, co wątpliwości nie mają i potrafią uśmiechać się mimo
zawilgotniałej pogody, portfelowej próżni, czy uczuciowego dna, na którym
liszaje pożerają ostatnie, wyblakłe wspomnienia młodzieńczej beztroski. Widziałem
dzisiaj wetknięte głęboko w zaszczany do cna żywopłot jesienne liście. Nie wiadomo
komu zależy na przechowaniu pamięci jesieni, skoro wiosna może nadejść w każdej
chwili, jeśli nie będzie ortodoksyjnie trzymać się kalendarza. Widziałem zeszłoroczne
gałęzie, którym czas odebrał ostatni oddech, a wiatr oderwał od macierzy i
rzucił w piekielną otchłań chodnika na zatracenie. Kompletnie nie potrafię
uzasadnić, dlaczego ze mną miałby się cackać, jak z sową śnieżną, czy wymarłym gatunkiem
mięsożernego motyla ozdabiającego mezozoik, albo mgławicę Andromedy. Zadzwoniłbym
do Filozofii, żeby ponegocjować, albo ukrzyżować ją, gdy już przyjdzie z
wystygłą pizzą, albo skwaśniałym prosecco, by wprosić się pod spoconą od
zmęczonych idei kołdrę. Zgubiłem. Numer i telefon. Energię, by wykrzyczeć zaproszenie
przez okno również. Złośliwie się uśmiecham, że Filozofia starsza jest chyba od
węgla i okres połowicznego rozpadu dawno już przekroczyła, a z rozkładającym
się ciałem iść do łóżka, to szczyt perwersji. Zmarszczki na suficie tylko
czekają, żeby skarcić mnie, jednak wciąż nie sięgam zenitu. Przemykam pod gniewem
żółknącej bieli wzorem zająca. Tylko patrzeć, jak ściana kopnie mnie w plecy i
posadzi na tyłku, rzewnie chlipiącego niczym Kubuś, któremu Patryk z Zenkiem
wyrwali z ręki łopatkę i grabki do mieszania piachu w mozole południowego
spaceru. Po terapeutycznej ejakulacji uspokajam się. Może wystarczy zwymiotować
każdą z niepewności, żeby jutro stało się gładsze, pluszowe i ciepłe jak pierś
kobiety o poranku? Nie wiem, czy dam radę rzygać tak długo. Ale przynajmniej widać
kierunek. Coś widać. Mimo mroku.
Przeczytałam na jednym wydechu, ciekawe doświadczenie...
OdpowiedzUsuńjotka
ja pisałem na jednym wdechu.
UsuńTeż bardzo mnie wciągnęły Twoje rozważania, z tym że sporo w nich melancholii i smutków zimowych, mimo wyczekiwanej wiosny.
OdpowiedzUsuńPotrafię się uśmiechać mimo braku spełnienia w jednej, czy kilku dziedzinach. Czy to źle, że mimo wszystko oczekuję, że to, na co mam wpływ, ułożę sobie w zgrabną przyjemną codzienność?
Wolę to, niż tarzanie się w smutku, beznadziei i poddawanie się rozpaczy. Za długo kiedyś doświadczałam tego smutku, a powodów mam - jak większość - często sporo na składzie.
myśli płyną jakoś tak niezależnie od woli. na szczęście nie gaszą uśmiechu.
UsuńBeautiful blog
OdpowiedzUsuńPlease read my post
OdpowiedzUsuńZabiłeś mnie mięsożernym, mezozoicznym motylem. Turlam się.
OdpowiedzUsuńbyleś się nie stoczyła za/na margines.
UsuńCzytanie takich tekstow to tez swoistego rodzaju spelnienie. Dojrzale, soczyste z nutka smutku nostalgii. Prawdziwosci. Pozdrawiam Cie serdecznie Oko
OdpowiedzUsuńto się bodajże nazywa strumień świadomości. myśli przepływają przez człowieka i coś się tam osadza, a reszta spływa bez śladu.
Usuń