- „Boja geostacjonarna nad Europą mruga. Naprawić!”
Komunikat wysechł
w podróży na wiór i brzmiał jak policzek wymierzony z pasją styczniowego
poranka na przystanku tramwajowym zbyt nachalnemu adoratorowi. Tkwiłem na
jednej z wyższych ziemskich orbit, kręcąc bączka z prędkością wystarczającą,
żeby obejrzeć kuchnie całego świata w przeciągu półtorej godziny.
- Przyzwoity bigos dostrzegłbym trzy razy, zanim
stanie się jadalny – kpiłem, kiedy orbitalna nuda zakłócała psychikę i
odbierała sen. – A jak szybko rosną cudze
dzieci? To tylko ja wiem!
Wreszcie coś.
Uzasadnienie mojego zesłania na krawędź cywilizacji, za którą zaczynała się
bezdenna pustka wszechświata. Zajęcie konkretne, jak stek świeżo położony na
ruszt. Obserwacja ruchu komet, kosmicznego śmiecia wałęsającego się po próżnicy
i od czasu do czasu zmierzająca w kierunku zasiedlonej planety, to doprawdy
niewielka dawka emocji. Gdybym choć trawkę przemycił na pokład, ale gdzie tam –
jak zwykle, przed startem zajrzeli wszędzie, nie pomijając otchłani przewodu
pokarmowego. Wywalili z bagażu nawet niewinne wino stołowe w woreczku i dwa
opakowania niebieskich tabletek, dających namiastkę uniesienia, gdy już
kołowrotek we łbie nie pozwoli zasnąć.
Przelatywałem
właśnie nieopodal, więc zdążyłem zerknąć na problem, a przynajmniej udawałem,
że zerkam, bo obiektów mrugających nad Eurolandem wisiało setki, jeśli nie
tysiące. Satelity szpiegowskie, telekomunikacyjne, wojskowe i policyjne, stacje
badawcze i fragmenty największego rozproszonego radaru, jaki ludzkość zdołała
rozpiąć ponad atmosferą, składający się z kilku tysięcy pozornie niezależnie
poruszających się elementów. W takim gąszczu boję można było poznać jedynie po
jaskrawości i barwie świateł, jednak trzeba było dokładnie znać współrzędne.
Przeciętni ludzie
nie mają pojęcia, jak wiele metalu wisi nad ich głowami i podgląda naiwną
intymność, ukrywającą drobne perwersje w stłumionych światłach alkowej. Zapewne
stałem się cyniczny, wiedząc, że z wysokości dowolnej orbity można przyjrzeć
się wyrostkowi robaczkowemu szympansa w Deszczowym Lesie, śniadaniu ryb
głębinowych, albo posłuchać nieśmiałych wyznań szeptanych wprost do zakochanych
uszu w dowolnym zakamarku globu.
Naprawiałem te
rzęchy, które choć nie były narażone na korozję, bo przecież krążą w
przestrzeni beztlenowej, wilgoci nie znając, a jednak wciąż wystawione są na
słoneczny wiatr i paprochy napływające wygłodniałymi stadami z sąsiednich,
dopiero co unicestwionych galaktyk, zerodowanych konstelacji, czy układów
słonecznych. A każda usterka oczywiście była najpilniejsza i priorytetowa.
Mogli nas wysłać
z dziesięciu, jednak niełatwe było znalezienie pustelnika, który zdecyduje się
na roczny etat na orbicie w zamian za dwa miesiące urlopu, z czego jeden w
szpitalnych kazamatach, aby ponaprawiać wszystko, co szlag trafił podczas
misji.
Ja? Nigdy nie
przepadałem za towarzystwem, a krótki epizod wspólnoty małżeńskiej zakończył
się katastrofą i potomkiem, zainteresowanym jedynie wysokością alimentów, plus
drobnymi bonusami okolicznościowymi. Praca na orbicie umożliwiała zachowanie
społecznego dystansu, a wynagrodzenie wystarczało na rosnący apetyt młodego i
jego matki.
Wielokrotnie już
konsylium lekarskie naprawiało mnie w sterylnych laboratoriach, zdumiewając
się, że tak dobrze znoszę kosmiczny bezruch, po czym odsyłali mnie na kolejną
zmianę. Najgorsze były pierwsze miesiące. Po powrocie z urlopu lista
krytycznych alarmów zdawała się nie mieć końca, a przecież to ledwie dwa,
krótkie miesiące bez nadzoru. Ostatnim razem odesłali mnie natychmiast po
diagnostyce, bo działo się źle. Gdzieś w mrokach wszechświata nastąpiło
oberwanie chmury i w stronę Ziemi poleciał zignorowany przez radary grad pyłów
wielkości najwyżej pięści. Narobił szkód bez liku. Łatałem i łatałem, szyłem
ledwie dyszące truchła, a głośniki ciągle żebrały o większą wydajność.
Uporałem się z
masówką ledwie miesiąc temu i nie zdążyłem jeszcze ponudzić się uczciwie. Knułem
nawet, żeby wrócić i dokończyć urlop. Upić się przyzwoicie, sprawdzić, jak nogi
niosą w przestrzeniach pełnych tlenu, zaznać harmidru w hotelowym kasynie, a
może z dziwką pogadać przy kufelku czegoś nie do końca legalnego?
- Dobrze, że trafiła mi się ta boja, bo myśli
zaczynały się wałęsać niebezpiecznie – pomyślałem, pobierając dane z
transpondera. – Czas wziąć się do roboty.
Na ekranach
pojawiły się dane techniczne dotyczące boi, metryka wyposażenia, wraz z kartą
dotychczasowych napraw. Proste urządzenie. Kosmiczna latarnia morska, dzięki
której statki mogły kontrolować położenie po starcie i przed lądowaniem, a w
przypadku podróży odległych dysponowały silnym, niezakłóconym gęstą atmosferą
sygnałem naprowadzającym. Co tam mogło mrugać, to pojęcia nie miałem. Poza tym
sygnały świetlne w tym tłoku są jedynie pomocniczym oznakowaniem. Ważniejsze są
pozostałe sygnały, których awaria nie dotyczyła.
Skoro jednak
zaniepokoili się moi pracodawcy należało choć przyjrzeć się problemowi i
ewentualnie „wymienić żarówkę”. Wprowadziłem współrzędne lotu i mając godzinę
na przygotowania zacząłem przebierać się na spacerek w chłodzie kosmosu, żeby
nie marnować czasu na miejscu. Zaparkowałem elegancko, niczym kowboj przed
saloonem, lecz zamiast do koniowiązu, maszynę uwiązałem programowo, by
grzecznie czekała przed boją na mój powrót. Parskała jeszcze dyszami, gdy
człapałem przez próżnię ku blaszanej latarni.
- Faktycznie mruga – zauważyłem. – Muszę wyłączyć dyskotekę, bo bije od boi
taka łuna, że wzrok musiał rozciągnąć kryteria pojęcia rozpacz.
Wyłącznik
elektroniczny sterowany drogą radiową nie kolaborował ani z personelem ziemskim,
ani ze mną, jednak szczęśliwie projektant pochodził z pokolenia uznającego
mechaniczne zabezpieczenia rezerwowe za niezbędne. Widać sparzył się nie raz,
zapominając kodów, haseł, czy gubiąc pilota od urządzeń AGD. Solidna wajcha
pozwoliła wygasić snopy jaskrawego światła, a dźwięk wyłącznika pożarła
próżnia.
- To twoja robota? – zaćwierkał wściekły
głos w interkomie hełmofonu, a kiedy lakonicznie potwierdziłem dokończył
komunikat – Uprzedzaj chłopie, że gmerasz
przy maszynie, bo tu sraczki wszyscy dostaniemy. Jak wygląda sytuacja?
- Pojęcia nie mam – wzruszyłem ramionami,
choć tego widzieć nie mógł. – Dopiero
przyleciałem. A światło zdążyło wydrążyć mi w mózgu miliard dziewiczych
korytarzy, więc musiałem wyłączyć natychmiast.
Włączyłem kamerę
na hełmie, żeby sam obejrzał wszystko, na co patrzyłem. Skorupa pancernego
żółwia zdawała się być martwą, jednak gdzieś tam, pod miękkim brzuchem tlić się
musiały całe baterie półprzewodników, laserowych czujników, skomplikowana
telekomunikacyjna pajęczyna pozwalająca na sterowanie i realizację cyklicznych
sygnałów w różnych pasmach częstotliwości i długościach fal o parametrach
pozwalających na odbiór z wielkich odległości i precyzyjny namiar
lokalizacyjny.
Domyślałem się,
że boja realizowała dwa podstawowe postulaty, przed jakimi stawali żeglarze
kosmosu. Po pierwsze sygnał boi musiał być unikatowy w skali szumów
wszechświata, bo każda pomyłka nawigacyjna kosztować musiała załogę życie przez
wzgląd na odległości. Drugim problemem był bezbłędny namiar. W tumulcie
krążących bezładnie sygnałów, poziom zniekształceń i odbić wszelkiego możliwego
rodzaju, ugięć fal, dyfrakcji, interferencji sprawiał, że kurs powrotny był
zafałszowany. Stąd sygnały zawierały różne składowe, aby z kompletnej wiązki
odbiornik wyliczył położenie boi, bez względu na zaburzenia poszczególnych elementów
sygnału i aktualizował je w trakcie podróży powrotnej, kreśląc bezbłędny
wektor.
- A ja właśnie wyeliminowałem jedną ze składowych – pomyślałem z
przekąsem. – Światło.
- Przestań zachwycać się nieróbstwem –
sapnął głośnik – Sprawdź lepiej, czy są widoczne
uszkodzenia mechaniczne. Nie! Nie ręką. Najpierw trzeba obejrzeć boję z każdej
strony. Może jakiś śmieć się wbił w korpus, wtedy będzie wiadomo, co zostało
naruszone.
Opływałem
boję bez pośpiechu. Poza standardowymi śladami zużycia nigdzie nie widać było
wyrw, śladów pożaru, zderzeń z obcym obiektem czy efektów wewnętrznej
eksplozji.
- Odkręć pokrywę panelu sterowania –
zaburczał głos, nim pływanie wokół tej podstarzałej konserwy stało się nudne. –
Sprawdzimy, czy nie siadła elektronika.
Oby tak było, bo wymiana kości załatwi sprawę i będziemy mogli wrócić do domu.
Znaczy, ja będę mógł wrócić do domu, a ty do swojej samotni.
Akumulatorowa
wkrętarka poradziła sobie ze śrubami, które skrupulatnie zbierałem do mieszka.
Ściganie ich w przestrzeni nie uśmiechało mi się wcale. Kiedy pokrywa wisiała
już luźno na jednej śrubie odsunąłem ją i zajrzałem do wnętrza.
- Ki czort? – usłyszałem swój głos
nakładający się na głos mechanika z Ziemi – Co
to do cholery ma być?
Wnętrze panelu
pokryte było jakąś dziwną substancją o konsystencji kisielu i kolorze oscylującym
pomiędzy niebieskim, a zielonym. Mazidło zdawało się falować, jakby oddychało.
Ostrożnie wyciągnąłem paluch i trąciłem tajemnicze świństwo. Cofnęło się,
rozpływając na boki. Kiedy jednak cofnąłem rękawicę, wróciło na poprzednie
miejsce. Spróbowałem chwycić w dwa palce i pociągnąć, jednak broniło się
wyraźnie, naśladując gumę do żucia wklejoną we włosy. Pociągnąłem mocniej,
chcąc pobrać do analiz fragment tej substancji, kiedy w głośnikach hełmofonu
zachrypiało.
- Wiesz co kolego? – głos wyraźnie był zaniepokojony
– Ty może lepiej już tego nie dotykaj.
Zamknij pokrywę najdokładniej jak dasz radę i wiej stamtąd możliwie daleko.
- Nie! – zaprotestował drugi głos i z
autorytarnego tonu wywnioskowałem, że to ktoś znaczny – Weź boję na hol. Zamontuj cumę i wyprowadź ją na spacer gdzieś daleko.
Najlepiej poza układ orbitalny ziemi. Do korpusu przyklej materiałów
wybuchowych i nie żałuj. Sprawdź stan zapasów w tej Twojej latającej trumnie i
zużyj połowę. Chcę usłyszeć kosmiczne bum w takiej odległości od Ziemi, żeby
tylko aparatura je zarejestrowała. Nie chcemy niepokoić mieszkańców wybuchami.
Prawda?
- Ooo! – a to ci niespodzianka pomyślałem, ale
poczułem, jak po plecach płynie mi pot.
Myśli zaczęły
tłuc się pod czaszką jakby ta stała się zbyt mała dla nich. Odholować?
Zniszczyć? Czemu służyć miała druga połowa materiałów wybuchowych? Zaczynałem
żałować, że nie poszedłem na zaległy urlop. Nikt bez powodu nie niszczy nawigacyjnej
boi. A tym bardziej nie ukrywa, że musi to zrobić, bo wtedy należałoby ujawnić
przyczyny. Najwyraźniej plazma zamieszkująca jej wnętrze nie była kisielem. I
ktoś na Ziemi WIEDZIAŁ DOSKONALE, czym może grozić kontakt. Jakby na
potwierdzenie podejrzeń rozkazujący głos dokończył wątek, którym nerwowo dryfowałem
ku zrozumieniu:
- Po zniszczeniu obiektu nie możesz wrócić na
Ziemię przez dwadzieścia cztery miesiące. Przymusowa kwarantanna, po której
przejdziesz na orbicie komplet badań. Nie ma innej opcji – głos zawahał się,
ale dokończył, nie pozostawiając niedomówień. – Jeśli spróbujesz wracać bez
zgody dowództwa i kompletu wyników… Zestrzelimy cię!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz