Zbudziły mnie jakieś dzieci. Chłopiec i dziewczynka o
jasnych włosach i oczach jak kawałki bursztynu. Śmiały się i paplały coś bardzo
szybko zakłócając sobie nawzajem przekaz. Mówiły chyba do mnie, bo ciągnęły
pierzynę, a moja… żona… łajała je jakoś tak, jakby przytulała. I nie bały się
wcale, wskakując mi na brzuch i jej pod pachę.
- Dzieci też miałem w tym świecie? – zdumienie było
coraz większe i oczy otwierałem najszerzej w życiu.
Kokosiliśmy się w tej pościeli, a piskom i radości
końca nie było. Wreszcie żona wstała i podpaliła pod fajerkami. Ciepłe mleko i
pajda chleba grubo posmarowana masłem, do tego parę plasterków cebuli i ząbek
czosnku z solą. Obok łóżka na fotel rzuciła mi jakieś spodnie i koszulę z lnu,
wymiętą niebosko. Założyłem, starając się nie dziwić jawnie. Po śniadaniu
dzieci zaczęły się pakować do szkoły, a żona wraz ze mną schodziła do
księgarni. Kiedy błądziłem w zadumie między regałami ona zamiatała przed
wejściem do sklepu. Śnieg brzozową miotła odgarniała, jakby robiła to każdego
poranka. Silna była. I rumiana od mrozu. Piękna.
Ktoś wszedł, a dzwonek nad drzwiami zadźwięczał
mosiężną melodię. Obracałem się właśnie i zobaczyłem staruszka, trzymającego w
dłoni księgę. Skąd się tu wzięła? Widać żona rozpakowała moje bagaże i książkę
przyniosła tu, gdzie jej miejsce. Nie upilnowałem. Miałem nadzieję, że
staruszek odłoży ją, jednak ten wertował kartki bez pośpiechu.
- Znalazłeś – mruknął – Wreszcie!
- Co
znalazłem? – wyrwało mi się i popatrzyłem dość groźnie na człowieka.
-
Przejście – odparł rozbawiony – Całe szczęście bo naczekałem się na ciebie aż
za długo.
Patrzyłem
na jego zadowoloną twarz i zastanawiałem się, skąd znam. To przecież mój
tajemniczy klient od księgi! Więc stąd przyszedł i pomógł odnaleźć drogę! Teraz
było już nieco łatwiej. Szok powoli mijał, a jednak wciąż patrzyłem na niego
oczami większymi od talerzy. Zdumienie jeszcze wzrosło, gdy okazało się, że ów
człowiek był moim dziadkiem. Tym, o którym w rodzinie na tamtym świecie nie
wspominało się w ogóle. Ponoć znikł bez słowa, zostawiając z dnia na dzień niczego nieświadomą rodzinę.
Wyjechał czy zginął? Nikt nie wiedział nic poza tym, że zostawił wszystko,
łącznie z niedokończoną lekturą i niedopitą szklanką herbaty na stoliku nocnym.
Żona,
jak się dowiedziałem miała na imię Kasia, przyniosła nam po kubku parującej
herbaty i jakieś drożdżowe ciasto, więc usiedliśmy bliżej pieca, w którym
paliły się brzozowe polana. Klientów nie było nawet na lekarstwo. Na dworze
śnieg stłumił miejskie dźwięki, i tylko pojedynczy gwizdek policjanta
besztającego kogoś na krzyżówce wybił się ponad skrzypienie mrozu.
- Nie
mam już sił – szepnął staruszek – Dobrze, że w końcu dotarłeś. Potrzeba nam
ciebie. Ten świat cię potrzebuje. Nas potrzebuje. Z naszej rodziny wywodzą się
przewodnicy po mieście. Zdałeś egzamin. Odnalazłeś ścieżkę sam bez wskazówek z
zewnątrz. Kajetan, twój syn być może zostanie nim również, a Zosia będzie tu,
na miejscu pilnować porządku. Jeśli sobie nie poradzą… cóż, będziesz miał
służbę długą, jak moja.
Oszołomił
mnie kolejny raz. Więc teraz mam już wypisaną przyszłość do końca życia? I on
to tak spokojnie mówi, nie pytając o zgodę, czy chęć? Opowiadał zmęczonym
głosem o księżycowym mieście, o własnej historii, o ludziach stąd i stamtąd. Czuć
było w jego słowach dumę i zmęczenie. Nadzieję, że udźwignę to, co jemu już
doskwiera.
Mieszkał
na zapleczu księgarni. Kiedy mógł czytał książki na wpół zatopiony w fotel z
widokiem na malutką witrynę, za którą przewijały się pory roku, ludzie i księżyce.
Każdego miesiąca, gdy nów gościł na niebie wyruszał do tamtego świata, by
odnaleźć tych, którzy marzą o dotarciu tutaj i mają intencje wystarczająco
czyste, żeby nie zniszczyć tego świata. Opowiadał mi, a za oknami poszarzało i
tylko ostry sierp księżyca ciął nieboskłon wolnym, odmierzonym starannie
krokiem.
W głowie
mi się kręciło od nowin, więc wyszedłem ochłonąć. Ulicami jeździły dorożki, po
parkach bawiły się dzieci pod opieką piastunek. Czas zdawał się być
nienaturalnie spokojny i nikomu nie spieszyło się nigdzie. Był czas na
zawiązanie bucika, na lepienie bałwana, czy rozmowę o sukienkach w modnym
sklepiku w centrum miasta. Ludzie kłaniali się sobie i ustępowali miejsca.
Zapraszali na podwieczorki, albo partyjkę wista. Wspominali podróże do innych
miast, wymieniali książki. Noc wirowała pośród zadymki rozświetlonej gazowymi
latarniami, w szykownych restauracjach trwały jakieś bale, teatry pełne śpiewu
i tańca zachęcały do wizyt.
Rozpoznawałem
ulice, całe ciągi kamienic stawały mi przed oczami, pokazując piękno, jakim w
tamtym świecie już nie grzeszyły. Tu wciąż trwało międzywojnie a może w ogóle
wojen nie było. Przecież tu… trafiają tylko ci, których ktoś wprowadzi. Nie ma
przypadkowych widzów. Błąkałem się po mieście, pozwalając, by księgarnię
prowadził Konstanty. Jemu również służył spokój i ciepło dobrze rozgrzanego
pieca. A wieczorami, gdy już zamknęliśmy interes, siadałem posłuchać, o swojej
nowej roli.
Choć
czas nie naglił musiał w końcu nadejść dzień kolejnego nowiu. Konstanty chwycił
mnie za bary i patrząc głęboko w oczy powiedział:
- Twój
czas. Pora ruszać. Księgę zostaw. Tu jej nic nie grozi, a ty potrafisz wrócić.
Nie spiesz się. Zbierz myśli i zastanów się. Będę czekał. Będziemy czekali.
A potem
popchnął mnie lekko. Najbliższe wyjście miałem w naszym zaułku, tuż obok
księgarni. Zajączek księżycowy migotał filuternie na frontonie kamieniczki z
naprzeciwka. Postawiłem krok. Jeden wystarczył by wsunąć się do TAM.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz